Reklama

Śmierć przechodziła obok

Henryk Prajs jest jednym z najstarszych obywateli podwarszawskiej Góry Kalwarii. Ma dziewięćdziesiąt cztery lata i doskonałą pamięć. - Pewnie dlatego Pan Bóg pozwala mi tak długo żyć, żebym dawał świadectwo o dobrych ludziach, których spotkałem w swoim życiu - mówi polski Żyd

Niedziela Ogólnopolska 43/2010, str. 34-35

Mateusz Wyrwich

Henryk Prajs, Żyd uratowany przez Polaków

Henryk Prajs, Żyd uratowany przez Polaków

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Przed wojną zdobył gruntowne wykształcenie krawieckie. W 1937 r. został powołany do wojska. Ukończył szkołę podoficerską 3. Pułku Szwoleżerów Mazowieckich w Suwałkach. Dziś jest kapitanem w stanie spoczynku i żyje jak najbardziej współczesnością. Ale też chętnie opowiada o doskonałych warunkach w wojskowej szkole, którą ukończył ze świetną notą. O końcu służby przypieczętowanej wojną i frontowymi ranami. O kolegach, z którymi przeszedł kampanię wrześniową. Wspomnienia przeplata pełnymi miłości opowieściami o córce i wnuku. Mieszka razem z nimi w domu wybudowanym wiele lat po wojnie nieopodal miejsca, gdzie w młodości żył z rodzicami i rodzeństwem. Uśmiechnięty, ze wzruszeniem wraca do Góry Kalwarii lat 20. i 30. ubiegłego wieku. Opisuje rodzinę, rodziców: ojca handlarza i mamę krawcową. Polskich sąsiadów i społeczność żydowską, którą w czasie wojny wymordowali Niemcy. Z przejęciem wspomina młodzieńcze zabawy z kolegami polskimi i żydowskimi. Potańcówki. Amatorskie spektakle teatralne zarówno autorów żydowskich, jak i polskich. Barwnie opisuje polską szkołę powszechną i żydowską, gdzie poznał język hebrajski. Jak mówi - w Górze Kalwarii nie było gett żydowskich. Za to przenikanie kulturowe. I dlatego pan Henryk z naciskiem podkreśla, że irytuje go mówienie w niektórych środowiskach żydowskich o przedwojennym antysemityzmie w Polsce i obarczanie Polaków winą za masowe uśmiercanie Żydów w czasie wojny. Gdyby tak było: - Nie przeżyłbym i ja okupacji niemieckiej ani tysiące moich rodaków - mówi. - A przecież śmierć groziła nie tylko tym, którzy nas ukrywali, ale też ich rodzinom! Więc trzeba było wyjątkowego poświęcenia z ich strony, by ratować obcego im człowieka. Szczególnie wdzięczny jestem chłopom, bo wiem, że ukrywali i innych. Owszem, i u nas, w Górze Kalwarii, szczególnie u końca lat trzydziestych, byli ludzie przesyceni propagandą nazistowską, ale to były jednostki. Zresztą, burmistrz naszego miasta i komendant policji szybko takie antyżydowskie zachowania hamowali.

Reklama

Czas rozkwitu

Górę Kalwarię, jak pisze s. Małgorzata Borkowska OSB („Dzieje Góry Kalwarii”), zniszczoną w czasie potopu szwedzkiego, w 1666 r. kupił biskup poznański Stefan Wierzbowski. „Doprowadził on do wielkiego rozkwitu Góry jako ośrodka religijnego. Biskup znalazł tu inspirację do założenia ośrodka pielgrzymkowego na wzór Jerozolimy. (...) zagościły więc klasztory nie tylko kontemplacyjne, ale też skierowane na szkolnictwo i opiekę nad pątnikami. (...) Łącznie wymienia się w źródłach istnienie 35 kaplic, 6 kościołów, 5 klasztorów (...). Metryki parafialne od roku 1670 rejestrują dzieci urodzone już w Nowej Jerozolimie. Dwa lata później miejscowość otrzyma przywilej fundacyjny z prawdziwego zdarzenia, dzięki któremu mieszkańcy zostaną zwolnieni z płacenia świadczeń przez pięć lat”.
Okres prosperity niezwykle religijnych katolików trwał do pierwszego rozbioru Polski. Podczas trzeciego - miasteczko zajęli Prusacy, zasiedlając je i wprowadzając niemal obsesyjną germanizację. W siedem lat później sprowadzono też rodziny żydowskie. Jidysz, kultura i religia żydowska szybko zadomowiły się w Kalwarii. W czterdzieści lat po osiedleniu owa społeczność liczyła już powyżej tysiąca osób, co stanowiło przeszło połowę mieszkańców miasta. Po powstaniu styczniowym Polacy stanowili niecałe 30 proc. Góry Kalwarii. Przed wybuchem II wojny światowej w mieście żyło ponad 3 tys. osób wyznania mojżeszowego, co stanowiło około 40 proc. mieszkańców. Czas wojny przeżyło... kilkadziesiąt osób.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Czas pogardy

Po krótkim pobycie na froncie, do 17 września, i po wyleczeniu ran wojennych, w końcu października 23-letni podoficer Henryk Prajs wrócił do Góry Kalwarii. Tu już szalał niemiecki terror. Dla „zaprowadzenia posłuszeństwa” Niemcy rozstrzeliwali mieszkańców miasta. W sierpniu 1940 r. w kwartale kilku ulic utworzono getto. Opuszczenie go groziło karą śmierci. Podobny los czekał katolików, którzy w jakikolwiek sposób pomagaliby Żydom. Wkrótce też Niemcy zmniejszyli racje żywnościowe i w getcie zapanował głód. A dzieci, które wychodziły z getta, by zdobyć pożywienie, Niemcy rozstrzeliwali. Okupanci wydali także Żydom zakazy zawierania małżeństw i gromadzenia się na modlitwie. Zagonili ich do wycieńczającej pracy. Kiedy więc w końcu lutego 1941 r. rozpoczęto wysiedlanie Żydów do warszawskiego getta, a później do obozów śmierci, Henryk Prajs postanowił uciec. Nie udało mu się jednak namówić do tego rodziny, która wierzyła, że... Niemcy nie zrobią im krzywdy. Uciekł więc sam i, jak mówi, rozpoczął „życie obok śmierci”. Niemcy bowiem wszystkich uciekinierów tropili jak zwierzynę. - Płakałem i daleko omijałem moje ukochane miasto, by nie natknąć się na niemieckie posterunki - mówi jeszcze do dziś ze łzami w oczach Henryk Prajs. - W końcu wycieńczony zapukałem do jakiegoś domu. Było to gospodarstwo Jana Cwala w Ostrowie, niedaleko Magnuszewa. Przyjęli mnie mimo świadomości, że ich całej rodzinie grozi śmierć, gdyby Niemcy znaleźli mnie, Żyda, w ich, Polaków, gospodarstwie. Mieszkałem tam kilka tygodni. Niebawem jednak zaczęła się istna obława na nas w okolicznych wioskach. A to dlatego, że wielu młodych Żydów uciekło z getta w Magnuszewie. Po naradzie rodzina Cwalów znalazła mi bezpieczniejsze schronienie w wiosce Ostrów, w rodzinie Józefa Wdowiaka. Mieszkałem u nich przez kilka miesięcy, pomagając w gospodarstwie i szyjąc. Ot, byłem zwykłym krawcem, który obszywa miejscowych. Ludzie w wiosce wiedzieli, kim jestem, ale nikt nie doniósł Niemcom. Zaprzyjaźniłem się z ich dziećmi: Bernardem, Henrykiem i Adelą. Żyłem jak w normalnej rodzinie. Niebawem ksiądz proboszcz z niedalekiego Osiecka wystawiał mi katolickie świadectwo urodzenia. To był, mimo wszystko, bardzo dobry „ausweis”...
Kiedy jednak zaczęły się rozchodzić pogłoski o następnych niemieckich polowaniach na Żydów, dla większego bezpieczeństwa Józef Wdowiak załatwił swojemu uciekinierowi mieszkanie u... niemieckiego kolonisty Ferdynanda Kultza. - Po prawdzie, to bałem się tam iść, ale jednocześnie miałem absolutne zaufanie do Józefa Wdowiaka. Myślałem: No, skoro tam mnie chce umieścić, to wie, co robi - wspomina Henryk Prajs. - Rodzina pana Ferdynanda okazała się bardzo miła i uczciwa. W ten sposób miałem kolejne miesiące spokoju aż do jesieni 1943 r., kiedy to rodzinę Kultzów ewakuowano w głąb Niemiec. Wtedy znów zacząłem ukrywać się u Wdowiaków.

Przybrana mama

Tymczasem Niemcy, z udziałem Ukraińców, rozpoczęli kolejne obławy. Tyleż na ukrywających się Żydów, co i na żołnierzy oddziałów AK i NSZ, aktywnie działających na terenie ówczesnego województwa warszawskiego. Wpadali znienacka do wiosek, gospodarstw i dokładnie rewidowali zagrody. Któregoś świtu więc, obawiając się kolejnych obław, Józef Wdowiak przeprawił łódką Henryka Prajsa na drugą stronę Wisły. Tu, prowadzony już tylko ręką Boga, trafił do wsi Podwierzbie, oddalonej niewiele ponad 20 kilometrów od Góry Kalwarii. Wychodząc z krzaków po przeprawieniu się przez Wisłę, napotkał starszą kobietę palującą chudą krowę. W rozmowie nie ukrywał swojego pochodzenia. - Bardzo miła starsza pani od razu zgodziła się, bym się u nich ukrył. Od razu też uprzedziła, że ma niewielki dom, dużo dzieci i mizerne dochody z gospodarstwa - opowiada Henryk Prajs. - I tak trafiłem do ubogiej rodziny Jana i Katarzyny Pokorskich. Aby nie być dla nich ciężarem, zaproponowałem, że mogę szyć dla ludzi z wioski za „co łaska”. Pani Pokorska zaczęła ostrożnie umawiać tych ludzi „do miary”. Przez miesiące obszywałem wioskę i okolice, pomagając w ten sposób Pokorskim i nikt mnie nie wydał. Pieniędzmi była żywność. U Pokorskich czułem się jak w rodzinie. Taką mi tam stworzono atmosferę. Zresztą do dziś uważam panią Pokorską za swoją przybraną matkę.
Zupełnie nie będąc niepokojony, Henryk Prajs przeżył w gospodarstwie prawie dwa lata. Tak już czuł się oswojony z wolnością, że kiedy w styczniu 1944 r. weszło do chałupy pięciu SS-manów, nie zdążył schować się do wcześniej przygotowanej kryjówki na terenie gospodarstwa. Zapytany przez Niemców, kim jest, do dziś sam nie wie, jak to się stało, ale z całą pewnością odpowiedział, że jest synem Pokorskich. Potem, znów wiedziony ręką Boga, sięgnął do szafy i wyciągnął stamtąd metrykę urodzenia starszego syna, który w tym czasie przebywał na robotach w Niemczech. Choć miał dobrą swoją. Dołączył przy tym swoje zdjęcia. I znów do dziś pan Prajs nie potrafi wytłumaczyć, jak znalazły się w jego ręku. - W pewnym momencie Niemcy zapytali panią Pokorską, czy jestem jej synem. I od razu ostrzegli, że jeśli skłamie, to grozi jej i rodzinie śmierć. Mimo to potwierdziła. A ja przez cały ten czas gadałem i gadałem jednak o czymś zupełnie innym. Bardzo sugestywnie przekonywałem Niemców swoją łamaną niemczyzną, że przecieka nam dach i żeby się wstawili u starosty o przydział drewna na jego remont. Jeden z nich wreszcie warknął: „To nie jest nasza sprawa!” - opowiada do dziś z dużą emocją pan Prajs. - Jakoś tak pod skórą czułem, że kiedy odchodzili, nie bardzo byli przekonani co do mojego „synostwa”...
Kilka tygodni później do chałupy weszło dwóch cywilów. Pan Prajs do dziś nie może powiedzieć, czy byli to niemieccy tajniacy, czy szmalcownicy, czy jeszcze ktoś inny. Z całą pewnością wie jednak, że nawet gdy przystawili pani Pokorskiej pistolet do skroni - nie zdradziła go. I właśnie od tej pory nazywa ją swoją drugą matką.
Po tym wydarzeniu Henryk Prajs, w obawie przed kolejnym najściem Niemców, znalazł schronienie parę wiosek dalej, u rodziny Janeczków. Kilka tygodni później ponownie wrócił do Wdowiaków na Podwierzbiu. - Już w styczniu 1945 r. weszli Rosjanie. Chcieli wysiedlić wioskę, ale udało mi się wyjednać u sowieckiego, choć żydowskiego pochodzenia, komendanta odstąpienie od tego zamiaru - wspomina Henryk Prajs. - Byłem bardzo dumny, że chociaż w ten sposób mogłem tym wspaniałym gospodarzom odwdzięczyć się za uratowanie mi życia. Do dziś jestem ogromnie wdzięczny mieszkańcom wsi Rozniszew, Podwierzbie, Ostrów i wielu innych wiosek, że mnie nie wydali. Przecież tam wszyscy wiedzieli, że się ukrywam. W samo ukrywanie mnie było zaangażowanych kilkadziesiąt osób. A kilkaset wiedziało o mnie. Do dziś zachowuję wielką wdzięczność za to zbiorowe bohaterstwo i gdzie tylko mogę, mówię o tym. I jeszcze o tym, że kocham Polskę i czuję się polskim patriotą.

2010-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Prezydent: aborcja to temat zastępczy, świetny na kampanię

2024-04-19 08:54

[ TEMATY ]

aborcja

Andrzej Duda

PAP/Radek Pietruszka

Tematy, które bazują na społecznych emocjach, są tematami bardzo wygodnymi, zastępczymi, świetnymi na kampanię - powiedział prezydent Andrzej Duda, pytany w wywiadzie dla TV Republika o projekty liberalizujące przepisy aborcyjne.

"Tematy, które bazują na społecznych emocjach są tematami bardzo wygodnymi, zastępczymi, świetnymi na kampanię. Zostały wyjęte jak przysłowiowy +króliczek z kapelusza+, po to, by się nimi posługiwać" - powiedział prezydent RP Andrzej Duda w czwartkowym wywiadzie, udzielonym TV Republika w Nowym Jorku.

CZYTAJ DALEJ

Krewna św. Maksymiliana Kolbego: w moim życiu dzieją się cuda!

Niedziela Ogólnopolska 12/2024, str. 68-69

[ TEMATY ]

świadectwo

Karol Porwich/Niedziela

Jej prababcia i ojciec św. Maksymiliana Kolbego byli rodzeństwem. Trzy lata temu przeżyła nawrócenie – i to w momencie, gdy jej koleżanki uczestniczyły w czarnych marszach, domagając się prawa do aborcji.

Pani Sylwia Łabińska urodziła się w Szczecinie. Od ponad 30 lat mieszka w Niemczech, w Hanowerze. To tu skończyła szkołę, a następnie rozpoczęła pracę w hotelarstwie. Jej rodzina nigdy nie była zbytnio wierząca. Kobieta więc przez wiele lat żyła tak, jakby Boga nie było. – Do kościoła chodziłam jedynie z babcią, to było jeszcze w Szczecinie, potem już nie – tłumaczy.

CZYTAJ DALEJ

Radio TOK FM odpowie finansowo za język nienawiści

2024-04-19 13:50

[ TEMATY ]

KRRiT

Tomasz Zajda/fotolia.com

Urząd skarbowy ściągnie z kont należącego do Agory radia Tok FM 88 tys. złotych. To kara, jaką na stację nałożył przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji za używanie języka nienawiści.

Krajowa Rada ukarała Tok FM za sformułowania znieważające, poniżające i naruszające godność najważniejszych osób w państwie, w tym Prezydenta Rzeczypospolitej. KRRiT ukarała kwotą 80 tys. złotych tę samą rozgłośnię za pełne nienawiści wypowiedzi na temat podręcznika prof. Wojciecha Roszkowskiego „Historia i Teraźniejszość”. Pracownik stacji stwierdził na antenie, że książkę „czyta się jak podręcznik dla Hitlerjugend”. Autor tych słów pracuje obecnie w TVP info.

CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję