Reklama

Jak budzić do życia

Był rok 2000. Czerwiec. Sześcioletnie córeczki Ewy Błaszczyk, bliźniaczki, były przeziębione. Mama podała im leki. Jedna z nich zakrztusiła się. Zaczęła się robić czerwona. Potem przestraszyła się i napiła się wody. Zaczęła się trząść. Zalała sobie płuca. Zanim dojechały do szpitala, co trwało najwyżej pięć minut, nastąpiło zatrzymanie krążenia i zmiany w mózgu. Zapadła w śpiączkę. Przez czterdzieści minut lekarze reanimowali ją. To wszystko miało miejsce sto dni po nagłej śmierci męża Ewy Błaszczyk, ojca dziewczynek.
Długo leżała w Centrum Zdrowia Dziecka. Bywało z nią różnie - raz lepiej, raz gorzej. Pojawiały się infekcje, ataki padaczki. I kolejne trudności z przyjmowaniem pokarmu. Schudła, ważyła czternaście kilo. Przyplątało się zapalenie płuc, lekarze włączyli żywienie pozajelitowe. Przeżyła.

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

- Dopóki trwa życie, wszystko może się zdarzyć - mówi znana aktorka Ewa Błaszczyk

Wierzę, że Ola słyszy i rozumie

Reklama

Chora Ola mieszka teraz z mamą i siostrą w domu na warszawskich Bielanach. Wymaga całodobowej opieki lekarskiej i rehabilitacji. Że jest trudno - Ewa Błaszczyk nie ukrywa. Bo przy Oli codziennie trzeba wykonać określone czynności. Rano masaż, później ćwiczenia rozluźniające. - Pionizujemy ją w specjalnym urządzeniu o wysokości ok. półtora metra, zapiętą na stojąco w pasach. Potrzebne są do tego trzy osoby. Ola ma już mocno skrzywiony kręgosłup, nogi więc wędrują nie tam, gdzie powinny. Trzeba prawidłowo ustawiać dolne i górne kończyny - twierdzi aktorka.
W ciągu dnia Ola leży na wyciągu. Dwa razy dziennie jest karmiona łyżeczką. Trwa to bardzo długo, bo przełknięcie każdego kęsa przychodzi z wielkim trudem. Pojona jest pipetką. By ją pobudzić, mama lub opiekunki puszczają jej bajki na wideo, muzykę z płyt, czytają jej książki. Ważne są bodźce dotykowe, dlatego często się ją głaszcze i przytula. Ważny jest też masaż głowy, karku i twarzy. Najgorzej jest, gdy pojawiają się perturbacje: zapalenie, infekcja. Każda infekcja jest bardzo niebezpieczna, gdyż Ola ma zerową odporność. W 2003 r. wszczepiono jej specjalne urządzenie - pompę baclofenową. Ważne, by tylko nie pojawił się atak padaczki, bo wtedy całą pracę trzeba zaczynać od nowa. Ola otrzymuje też zastrzyki toksyny botulinowej w obie łydki. Pod ręką musi być zawsze ssak.
Najgorzej jest, gdy - jak mówi Ewa Błaszczyk - są „afery”, czyli momenty szalenie trudne, nagłe sytuacje, kiedy trzeba dzwonić po karetkę, jechać do szpitala, denerwować się, rozmawiać z lekarzami. Ale są i momenty radosne.
- Wciąż wypatruję sygnałów w jej zachowaniu, by nawiązać z nią kontakt. Zresztą są chwile, gdy wyraźnie czuję, że Ola jest - mówi pani Ewa. - Radośnie się porusza albo ma żal o coś. Potrafi się też uśmiechać. Albo być przerażona. Wierzę, że słyszy i rozumie, co się wokoło niej dzieje. Widzę, że to życie nadal jest życiem. Dlatego leży w pokoju pomalowanym na pomarańczowo, w otoczeniu szmacianych lalek, pluszowych misiów, piesków, ptaszków, tak, by czuła, że jest w dziecinnej sypialni.

„Budzik” ma budzić do życia

Reklama

- Na szczęście mam sztab ludzi do pomocy - mówi aktorka. - Ola ma zapewnione całodobowe dyżury pielęgniarskie, rehabilitację, sprzęt, pieluszki, urządzenia do ćwiczeń. A wszystko po to, by nie musiała leżeć w szpitalu. Przecież ona jest moją Olą. Tym samym kochanym dzieckiem. Nie mam kłopotu z przyjęciem tego. Choć ból towarzyszy mi każdego dnia, wierzę, że to jej cierpienie ma sens i jest do czegoś potrzebne. Staram się codziennie na nowo akceptować to, co się wydarzyło.
Ewa Błaszczyk musi pracować zawodowo, by utrzymać dom i obie córki. Działa też w Fundacji „Akogo?”, którą założyła z ks. Wojtkiem Drozdowiczem, by stworzyć klinikę dla dzieci takich jak Ola, po ciężkim urazie mózgu.
- Dostrzegam, że moja córeczka, ta milcząca, śliniąca się, bezwładna osoba wiedzie pełnowartościowe życie - mówi. - Staram się zrozumieć, że taka właśnie jest droga Oli, taka jest jej misja. Ona choruje, żeby uratować tysiące innych dzieci. Wierzę też, że jeśli pomogę innym rodzicom zrozumieć, co się stało z ich dziećmi, również ja to zrozumiem. Jeśli uratuję inne dzieci, łatwiej pogodzę się z chorobą mojego dziecka. To jest moja modlitwa. Nieustannie każdego dnia proszę o to, by choroba Oli i mój wysiłek na wielu płaszczyznach zostały przyjęte... aby zostały przyjęte! Ciągle proszę o Olę. Wierzę, że wszystko musi być po coś. Inaczej pozostaje tylko rozpacz i chaos. Dlatego pracuję w Fundacji, cały czas biję się o sens. Błagam o sens. Mówię Bogu: „Mam kuć skałę? Dobrze, będę kuć. Tylko pokaż mi sens. Używaj mnie, jak chcesz. Przyjmę wszystko”.
„Budzik” - bo tak ma się nazywać placówka - powstaje przy Centrum Zdrowia Dziecka w Międzylesiu k. Warszawy. Będzie w niej dwanaście łóżek.
Klinika ma budzić do życia. Chore dzieci mogłyby tam wracać ze śpiączki i przechodzić rehabilitację, która naprawdę działa cuda. Potrzeba tylko dużo cierpliwości. - I siły, by podjąć walkę - podkreśla Ewa Błaszczyk. Nie ma w niej buntu. - A co wynika z buntu? Czy jakaś zmiana? Nie! Natomiast zgoda na własny los jest pierwszym, podstawowym warunkiem powrotu do normalnego życia - tłumaczy. Dostrzega logiczność zdarzeń. Stara się nadać cierpieniu sens.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Powodzenie jest bardzo kruche

Ewa Błaszczyk, rocznik 1955, trzynaście lat temu miała wypadek. Złamała nogę. Dziś widzi, że to przygotowało ją na śmierć męża i na wypadek Oli.
- To było bardzo skomplikowane złamanie, które groziło kalectwem i amputacją nogi. Prawie rok leżałam w łóżku. I to była stop-klatka. Nagle, w jednej sekundzie, z tego wiru, planów, ustalonych terminów wpadłam w kompletną martwotę. Życie z górki zamieniło się w życie pod górkę. Dostałam czas do namysłu. Ktoś zatrzymał mój rozpędzony pociąg. Pierwszy raz musiałam zmieniać moje plany życiowe. Dotarło do mnie, że nieszczęście może spaść jak grom z jasnego nieba. I że powodzenie jest bardzo kruche.
Jerzy Satanowski powiedział kiedyś o Ewie Błaszczyk: „Przejechał po niej czołg, a ona wstała. I stoi”. Co daje jej siłę? - Na pewno krzyk Oli: „Mama” - mówi. - Kiedy po siódmej dobie po raz pierwszy wybudzono ją z narkozy, jeden jedyny raz tak strasznie krzyczała: „Mama!”. Do dziś mam w uszach jej krzyk. Pamiętam go. Nie wiem, gdzie jest w tej chwili, w jakich mrocznych czeluściach, ale wciąż słyszę, jak mnie woła. Nie mogę przestać walczyć. Gdybym przestała, do końca życia czułabym się winna. Ten krzyk, który wydała z siebie po siódmej dobie, daje mi siłę.
Siłę daje jej również wiara.
- Nie wiem, jak by wyglądało moje życie, gdybym nie była wierząca. Zapewne pojawiłby się bezsens. A ja wstaję rano i podejmuję decyzję, że chcę żyć dalej. Bo albo się człowiek decyduje, że chce żyć, albo umiera. Albo odchodzi, albo żyje dalej. Nie ma innej możliwości. Jak żyję dalej, to muszę nadać temu życiu sens pozytywny. A jeśli umieram, to o nic nie walczę. Wtedy powoli konam, zapijam się na śmierć, degraduję się, wpadam w rozpacz, depresję, popełniam powolne samobójstwo.
Tę siłę dawał mi Jan Paweł II, który w ostatnich dniach swego życia pokazał światu, że cierpienia mają sens i wiodą do jakiegoś celu. Dlatego mogę chyba powiedzieć, że zaczynam się już w tym cierpieniu uśmiechać... Nikt nam przecież nie obiecywał, że będzie łatwo. Cierpienie nie jest nieszczęściem, ale doświadczeniem, które jest obecne w każdym ludzkim życiu.

Wszystko zaczęło inaczej „ważyć”

- Po śmierci męża i wypadku Oli życie zaczęło inaczej „ważyć” - stwierdza aktorka. - Przypominam sobie sprawy, z powodu których dawniej rozpaczałam, szalałam, a teraz to wszystko skryło się za mgłą. Nie budzi we mnie żadnych emocji. Może tak właśnie patrzy się na własne życie po śmierci? - zastanawia się pani Ewa.
Po stracie męża i wypadku Oli inaczej zaczęła też „ważyć” wiara. - Wcześniej w moim życiu też istniał Bóg, oraz wiara, ale wszystko to było głęboko ukryte. W dzieciństwie babcia zabierała mnie do kościoła. Gdy jednak dorastałam, coraz rzadziej chodziłam do kościoła i w końcu zaniechałam troski o tę sferę życia. Dopiero po wypadku Oli otworzył się nowy rozdział. Dużo rozmawiałam z jezuitami i... poszłam do spowiedzi. W 2000 r., po długim czasie, przystąpiłam po raz pierwszy do spowiedzi i Komunii św. Bo czułam, że tak powinnam, by do Boga zwrócić się w sprawie Olki.
Wiara na pewno staje się jednym ze stałych punktów w jej życiu. Jak podkreśla, wiara to nie pewność, ale akt woli, który trzeba codziennie ponawiać. - Czuję, że istnieje Ktoś, kto mnie prowadzi. Kto mi towarzyszy w drodze i nad wszystkim czuwa.
Czy wierzy w cuda? - Miewam nadzieję... na... cud. Chciałabym uzyskać pewność, że Ola nie cierpi i wie, że przeżyła. Nadzieję na spokój. Ostatecznie wszystko sprowadza się do spokoju, bo moja sytuacja jest nie do wytrzymania. Pracuję dla Fundacji, bo Ola mnie do tego skłania. W Oli bije źródło wszystkich moich wysiłków. Jednak nadzieja jest dla mnie czymś niesłychanie trudnym. Pojawia się i znika. Są momenty, że jej brak. Wraca, gdy daję się ponieść życiu, płynąć z jego prądem. Wtedy cieszą małe rzeczy, jak śpiew ptaka, promień słońca, uśmiech Oli... Wierzę, że Oleńka wyzdrowieje. W tej chwili wierzę tylko w cud, bo lekarze nie dają Oli dużych szans. Ale przecież dopóki trwa życie, wszystko może się zdarzyć. Dopiero, gdy życie się skończy, można powiedzieć na pewno, że nic się już nie stanie.
Ewa Błaszczyk boi się tylko samotności i utraty wiary. - Jak się ma wiarę i ludzi przy sobie, to się ma nadzieję. Bliskość drugiego człowieka jest bardzo ważna. Na szczęście mam wielu bliskich wokół siebie. A jak gdzieś się utulę w tym wszystkim i przytulę do drugiego człowieka w swoim nieszczęściu, to jest mi lżej. Obecność bliskich jest najbardziej skuteczną pomocą.
Co jest dla niej w życiu najważniejsze? - Miłość. Ona jest cudem. Jest stwórcza i twórcza. Nawet gdyby miłość miała trwać tylko chwilę, jest najważniejsza w życiu - stwierdza. I dodaje: - Doświadczam nowego rodzaju szczęścia, którego istnienia nie podejrzewałam. Płynie ono z dawania, czynienia dobra i budowania harmonii. Otwiera się przede mną możliwość przeżywania obecności drugiego człowieka, o jakiej nie śniłam. Bycie z drugim polega na tym, by mu dawać z głębi siebie, z tego, co najdroższe, najbardziej intymne. Tylko takie spotkanie z człowiekiem zdoła mnie przemienić. Przeorać duszę. Tak, by nie pochłaniała nas rutyna życia. Bo rutyna to śmierć. A gotowość dawania jest też warunkiem odrodzenia.
Wszystko może się rozpaść w mgnieniu oka, a miłość zostaje. Dlatego Ewa Błaszczyk stara się wychodzić życiu naprzeciw. I czuje siłę, by angażować się w związki z ludźmi.
- Życie to dla mnie dojrzewanie do świadomości, że wszystko jest do oddania.

SMS: „Budzimy”
Budowę kliniki można wesprzeć, wysyłając SMS o treści:
„Budzimy” pod numer: 71030

2006-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Polak biskupem pomocniczym w Chicago

2024-12-20 13:48

[ TEMATY ]

biskup

BP KEP

Pochodzący z Bielska Białej 45-letni ks. Robert Fedek został jednym z pięciu nowych biskupów pomocniczych archidiecezji Chicago, których nominację ogłosiła dziś Stolica Apostolska. Polskie korzenie ma również inny biskup nominat, 64-letni ks. John Siemianowski. W Chicago mieszka około 200 tys. Polaków i osób polskiego pochodzenia.

Biskup nominat Robert Fedek urodził się 7 lipca 1979 roku w Bielsku-Białej. Studiował w Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, oraz w Bishop Abramowicz Seminary w Chicago i w Mundelein Seminary, gdzie uzyskał magisterium z teologii. 21 maja 2005 roku został wyświęcony na księdza archidiecezji chicagowskiej. Był kolejno: wikariuszem parafii Zwiastowania NMP w Chicago (2005-2010), proboszczem parafii Matki Bożej Zwycięskiej w Mundelein (2010-2017) e Niepokalanego Poczęcia NMP w Chicago (2017-2020), a od 2020 roku - osobistym sekretarzem arcybiskupa, kard. Blase’a Cupicha.
CZYTAJ DALEJ

Opus Dei wydało oświadczenie ws. Marcina Romanowskiego

2024-12-17 14:47

[ TEMATY ]

Opus Dei

Ministerstwo Sprawiedliwości

Marcin Romanowski

Marcin Romanowski

W nawiązaniu do publikacji medialnych powtarzających nieprawdziwe informacje, informujemy:

1. Marcin Romanowski nie mieszka i nie przebywa w ośrodkach związanych z Opus Dei.
CZYTAJ DALEJ

Nowy Targ: górale protestowali przeciwko edukacji zdrowotnej

Dziś w Parku Miejskim w Nowy Targu, górale protestowali przeciwko planom Ministerstwa Edukacji Narodowej, które zamierza wprowadzić nowy obowiązkowy przedmiot szkolny, edukację zdrowotną. - Minister edukacji łamie prawa rodziców. To z rodzicami ustala się program, zgodnie z ich przekonaniami. To rodzice decydują jak są wychowywane ich dzieci - podkreśliła obecna na manifestacji Magdalena Czarnik, socjolog, prezes Stowarzyszenia Rodzice Chronią Dzieci.

Manifestacja zgromadziła około 200 osób. Wiele z nich trzymało w rękach flagi narodowe. Na początku głos zabrał ks. prałat Władysław Zązel, który poprowadził też modlitwę w intencji obrońców ojczyzny. Wspomniał twórców podwalin edukacji w Polsce - Staszica i Kołłątaja. - Dobrze, że manifestujemy więź z Bogiem, kościołem, troską o wychowanie. Dzieci nie tylko trzeba - mówiąc po góralsku - uchować, ale wychować na człowieka - mówił ks. prałat Władysław Zązel, kapelan Związku Podhalan.
CZYTAJ DALEJ
Przejdź teraz
REKLAMA: Artykuł wyświetli się za 15 sekund

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję