Reklama
Bywały niegdyś czasy, gdy ścinanie drzew w górach było zajęciem iście karkołomnym. Pracy tej podejmowali się tylko silni i najbardziej sprawni mężczyźni. Zazwyczaj zręby rozpoczynano w jesieni, tuż po opadnięciu liści. Zorganizowane grupy drwali udawały się w góry na miejsce zrębu, gdzie konstruowano drewnianą kolibę, która mogła pomieścić całą pracującą ekipę. Dopiero, gdy była gotowa, można było zacząć pracę na zrębie. Nikt jednak nie śmiał opuścić koliby, zanim nie zrobił tego zawidec - szef drwali, który wpierw samotnie modlił się na dworze i zacinał siekierą trzy razy pierwsze lepsze drzewo. Wróciwszy do szałasu, wołał swych ludzi, by zbierali się do pracy. Ci, wychodząc z odkrytymi głowami, odmawiali półgłosem modlitwy i udawali się na miejsce zrębu. Tu zawidec wykonywał trzy zaciosy na grubym drzewie, zaś łegini (drwale) na kolanach odmawiali po trzykroć Ojcze nasz, kończąc modlitwę słowami: „Jak Bóg dopomógł nam szczęśliwie tu przybyć, tak Panie Boże dopomóż nam tę robotę dokończyć i do domu nam wszystkim powrócić!”. Teraz można już było zabrać się do pracy. Aby jednak zapewnić jej szczęśliwy przebieg, powinien ją zacząć ktoś mający doświadczenie i szczęście w ścince drzew, czyli szczinannyk.
Ścięte zimą kloce ściągano przy pomocy koni nad brzeg rzeki, by wiosną, po zbiciu w tratwy spławić je do położonych w dolinach tartaków.
Bywało jednak, że zdarzały się nieszczęścia podczas tej bardzo niebezpiecznej pracy. W górach istniało nawet przysłowie: „Kobiety rodzą dzieci, las rodzi kaleki”. Wielu ludzi zginęło przywalonych drzewem podczas ścinki, uderzonych klocem podczas jego zrywki, (czyli ściągania na skład) lub utopiło się przy spławie drewna górskimi rzekami. Stąd na zrębach i przy leśnych duktach można było spotkać krzyże w miejscu śmierci drwala czy wozaka albo też kapliczkę będącą wotum cudownego ocalenia życia. Tak było dawniej w Karpatach...
I wydawałoby się, że leśne kapliczki stawiane jako wota należą już do zamierzchłej przeszłości. Tym większe zaskoczenie może wywołać widok niezwykły, jak ten pod Barwinkiem. Przy leśnej drodze, na skraju jodłowego młodnika, stoi zatknięta na żelaznej rurze kapliczka o dość prymitywnej, żelazno-szklanej konstrukcji. Zza przykurzonej szyby wygląda figurka Matki Bożej. Poniżej na kartce oprawionej w szklane włókno napisano:
„W podzięce Matce Bożej.
W roku 1968, w zimie, z góry obok na lewo zwoziłem z synem kloce drzewa. Sanie z ciężarem 2000 kg musiały być hamowane, aby można było bezpiecznie zjechać w dół.
Po zahamowaniu jednej sanicy syn nie zdążył we właściwym miejscu zahamować następnych sanic a konie nie mogły zatrzymać ciężaru. W jednej chwili zdałem sobie sprawę, że życie moje cud może tylko uratować.
Matko Boska!!! - Krzyknąłem, oczy zamknąłem i po krótkiej jeździe na «złamanie karku» konie sanie zatrzymały. Wszyscy świadkowie wozacy mówili, że jeśli konie mogły ten ciężar zatrzymać, to nie miały prawa wytrzymać tzw. napierśniki, tak były wyrobione. Dlatego uważam, że tylko dzięki pomocy Boskiej skończyło się to szczęśliwie.
W podzięce postanowiłem ufundować tę figurkę Matki Boskiej.
Lega Jan, Tylawa”.
Dość duże wrażenie wywiera ta skromna, by nie rzec tandetna kapliczka, w zestawieniu z jej niesamowitą historią.
Gdyby cofnąć się w czasy sprzed lat, można byłoby poznać wiele takich intencji, za którymi kryły się troski i radości leśnych ludzi. Dziś możemy sobie tylko wyobrazić, ile ważnych ludzkich spraw kryją w sobie bezimienne, stojące wśród lasów krzyże i kapliczki.
Pomóż w rozwoju naszego portalu