Reklama

Sfotografować ciszę

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Z Bogusławem Świtałą o sacrum, prawdzie chwili i fotografii rozmawia ks. Andrzej Draguła

Ks. Andrzej Draguła: - Po albumie o Paradyżu, zamku krzyżackim w Malborku, sanktuarium w Rokitnie i zielonogórskiej konkatedrze przygotowuje Pan - jak wiem - kolejny album historyczny. Niejako po drodze był album o Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Sulechowie. Czy to świadomy wybór, czy może takie było po prostu zamówienie wydawcy?

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Bogusław Świtała: - Sulechów jest rzeczywiście graficznie inny, bo jest bardziej pastelowy, ale też i temat jest inny, natomiast wszystkie pozostałe albumy oraz album, nad którym pracuję, czyli Przemyśl, jego zabytki i sacrum, mają wspólną cechę. Dotyczą sztuki sakralnej i pewnych miejsc o niezwykłym duchu. Jest to swoista seria, bo chciałbym, aby moje albumy odróżniały się od albumów innych autorów, które często są bardzo kolorowe, reklamowe. Postawiłem sobie kiedyś takie zadanie, że okładka nie ma być reklamowa, ma być zachęcająca, ale inaczej.

- Mówiąc krótko, mają to być albumy skierowane przede wszystkim do elity?

- Może nie dla elity, ale dla ludzi wrażliwych. Nie tylko dla ludzi, którzy są bardzo wyrobieni artystycznie, po akademiach, ale dla ludzi wrażliwszych, dla których taki album może być właśnie pewną pomocą do odczytywania historii sztuki, sacrum i duchowości tych fotografii.

Zdjęcie jak medytacja

- Mówi Pan tutaj i o duchowości, i o historii sztuki, i o sacrum. Można się więc zapytać, który z tych celów dominuje? Czy ma to być faktografia - uchwycenie rzeczywistości, stylu architektonicznego, czy ma to być dotykanie sacrum, czy ma to być fotografia jako medytacja? Mówiąc krótko - czym jest dla Pana fotografowanie miejsc świętych?

- Oczywiście, nie może to być tylko faktografia, bo to jest inne zadanie do wykonania. Zadaniem, jakie sobie wewnętrznie postawiłem, jest ukazywanie miejsc w nieskończenie krótkiej chwili. Chwila to jest światło, to jest nastrój, ale też i mój nastrój, który udziela mi się przez to, że przebywam, obserwuję, patrzę, dostrzegam. I wiem, że w tym momencie, a nie w innym, mogę nacisnąć migawkę. Później światło jest już inne. Inna jest wartość fotografii, inny jest duch tego miejsca. Ostatnio bardzo długo czekałem w katedrze w Przemyślu na światło. Zwieńczenie ołtarza bocznego jest bardzo piękne i bogato zdobione i tylko w pewnych godzinach można je sfotografować. Może to nawet nie jest godzina, ale minuta, a może mniej, ale trzeba czekać godzinę, może więcej. Światło przepięknie głaszcze zabytki, nadając właśnie tę atmosferę. Zresztą kościół, miejsca sakralne są to miejsca niezwykłe. Ja zawsze mówię, że są to specyficzne muzea, ponieważ mamy możliwość obserwowania sztuki w różnych chwilach, różnych porach dnia, kiedy to światło, cudowne światło, potęguje dramaturgię tych miejsc. Ludzie, często w pośpiechu, nie dostrzegają tego, natomiast ja muszę mieć czas i to jest moje zadanie, by ludziom przybliżyć sacrum, które w danej chwili tworzy światło.

- W jaki sposób materialna fotografia może uchwycić sacrum, czyli coś niematerialnego? Czy to tylko światło?

- Oczywiście, oprócz światła ważne jest samo dzieło sztuki, miejsce, gdzie się znajduje dany obiekt sakralny, ale przede wszystkim to jest mój wewnętrzny stan ducha. A stan ducha i artyzm często się przecinają. I to właśnie medytacja wprowadza mnie do takiego bardziej wrażliwego postrzegania tego wszystkiego, czego inni mogą nie dostrzegać. Fotografia jest to taki specyficzny rodzaj malarstwa, gdzie i stan ducha, i światło malują ten fotograficzny obraz. Ważny jest także styl architektoniczny. Inne światło potrzebne mi jest do oświetlania surowego gotyku, a zupełnie inne do bogatego baroku. Inne do rokoko. Nie ma powtarzalności w fotografii. Jutro będzie inna rzeczywistość. Jutro będzie inna chwila, ale w danym momencie jest ta i ja ją akceptuję. To trzeba czuć. Myślę, że to jest dar.

- Pojawiło się w Pana wypowiedzi słowo „medytacja”. Jeśli mówimy o sztuce sakralnej, czy istnieje związek pomiędzy wiarą twórcy a jego dziełem? Czy sacrum może fotografować człowiek niewierzący? Czy ono się „daje” wówczas sfotografować?

- Myślę, że nie. Wrażliwość pobudza, ale tę wrażliwość się otrzymuje poprzez wiarę, poprzez pewną pokorę, a wiara to też pokora. Przeszkodą dla fotografii jest realizm. W malarstwie możemy swoją wyobraźnię nadrobić warsztatem, niezwykłym pędzlem, barwą, natomiast w fotografii jest realizm, więc artysta musi być człowiekiem bardzo wierzącym, bardzo wrażliwym, uduchowionym. Inaczej nie zauważy tego, co nazywam duchem miejsca. On, naciskając spust migawki, nie jest w stanie nic już więcej zrobić dodatkowo, nawet obróbka komputerowa zbytnio nie pomoże.

- Czyli głębia zdjęcia nie wypływa z techniki, tylko z głębi autora?

- Absolutnie tak. Technika jest tylko czymś, co pozwala utrwalić tę wrażliwość, wewnętrzne pokłady autora. Sprzęt jest bardzo ważny, ponieważ musi być niezawodny i nie może ograniczać wrażliwości twórczej autora. Ja używam aparatów mechanicznych, nie używam żadnych programów, żadnych cudów sztuki technicznej.

Wyrazić siebie czy świat?

- W Pana albumach oprócz sacrum, które wyraża się w architekturze, jest trochę zdjęć, gdzie próbuje Pan uchwycić przyrodę i najmniej jest chyba żywych planów, tzn. ludzi. Dlaczego tak się dzieje? Czy sacrum trudniej wydobywa się z człowieka?

- Człowiek to jest zupełnie inny temat. Jestem zwolennikiem bardzo czystych form, prostych. Ludzie często powodują pewne zakłócenia proporcji. Oczywiście, są sceny, w których ludzie są i są fotografowani, ale są to sceny zupełnie inne, bardziej dokumentacyjne. Jest to dokumentacja wydarzeń, które miały miejsce, natomiast sacrum samo w sobie jest taką mgiełką, cieniutką mgiełką twórczą. Wyobraźmy sobie piękny ołtarz, w ołtarzu piękna figura, może być anioł i smużka światła, która pada. Gdzieś obok jest człowiek, on rozproszy to, stworzy pewne punctum i proporcje fotografii legną w gruzach. Ja unikam takich powiązań, przynajmniej na razie.

- Można by wyróżnić w sztuce dwie tendencje. Jedną, która bardziej koncentruje się na twórcy, a więc jest to sztuka, która dla twórcy będzie przede wszystkim środkiem do wyrażania siebie. I drugą, która będzie po prostu odtwarzała rzeczywistość. Czym jest dla Pana fotografia? Czy jest narzędziem wyrażania siebie, czy wyrażania świata?

Reklama

- To bardzo trudne pytanie. Trochę jednym i trochę drugim. Przede wszystkim jest to wyraz tego, jak ja postrzegam świat, jak go rozumiem. Tak właśnie staram się go fotografować. Fotografia jest tylko techniczną możliwością wypowiadania się, ale fotografia dla mnie to jestem cały ja. Świat, który widzę w danej chwili, staram się przez moje wnętrze, mojego ducha przelać na karty, które później znajdą się w albumach. Ale to moje „ja” jest oczywiście ukształtowane we wcześniejszych warunkach.

- Czy fotografując nie ingeruje Pan w rzeczywistość? Są fotografowie, którzy stwarzają plany, którzy komponują plany, którzy coś dostawiają, upiększają. Nie interesuje Pana takie fotografowanie?

- Jeśli chodzi o sztukę sakralną, to uważam, że nie ma takiej potrzeby. To zupełnie inny rodzaj fotografii. Zdarzają mi się jednak takie zdjęcia, w których plan ingeruję, ale to są zdjęcia, gdzie układam np. martwą naturę, a więc drobne, małe eksponaty muzealne, jak starodruki czy naczynia liturgiczne. Tu można powiedzieć o pewnej kreacji, ale staram się dobierać tło i światło takie, aby nie było dysharmonii pomiędzy moją kreatywnością a tym, co zastałem w tych miejscach.

Prawda o człowieku

- Nie myślał Pan nigdy o albumie o człowieku?

- Dojrzewam do tego i coraz częściej myślę o tym. Może tak będzie za jakiś czas, że stworzę taką wewnętrzną ciszę człowieka.

- A jak ją pokazać na zdjęciu?

- W dobie, kiedy człowiek jest fotografowany codziennie i w różny sposób, a gazety zalewają nas różnymi fotografiami, ja chciałbym pokazać człowieka z jego słabościami, z jego wrażliwością, a może nawiążę do dzieła tego człowieka, do tego, co stworzył. I będzie to taka opowieść z pogranicza ducha, artyzmu, wrażliwości.

- Trzymam w ręku kalendarz na 2005 r. wydany przez Stowarzyszenie Przyjaciół Osób z Zespołem Downa z Pana zdjęciami. Czy to nie jest właśnie opowieść z pogranicza ducha, artyzmu i wrażliwości? Jak się Panu pracowało z tymi dziećmi?

- To był wyjątkowy czas. Kiedy prezes stowarzyszenia Piotr Szmytkiewicz obejrzał mój album o Zielonej Górze, powiedział: „Ten człowiek zrobi mi następny kalendarz”. I rzeczywiście tak się stało. Zostałem zaproszony na wycieczkę do Wrocławia, a potem do Międzywodzia nad morzem i fotografowałem te dzieci. To szczególny temat, bo to dzieci cierpiące, chore, ale radosne, pięknie ukazujące emocje, niekłamiące; twarze pełne różnych doznań: smutku, radości, przepiękne buzie. Chodziło mi o to, by uchwycić te twarze i pokazać nam, ludziom z tego innego świata, że tamten świat prawdziwych emocji jest być może „normalniejszy” od naszego. Czasami zastanawiałem się, który świat jest bardziej szczery.

- Nie boi się Pan, że Pańskie fotografie mogą czasami kłamać?

- Boję się. Fotografowanie człowieka to może być pewne kłamstwo, ale też nie można odrzucać, że to nie jest prawda o człowieku. Wciąż przecież mówimy o chwili. W danej chwili człowiek emocjonalnie tak reaguje i ja go takim fotografuję. Może nawet atmosfera fotograficzna stworzyła inny obraz tego człowieka i mi się udało takim go uchwycić. I można powiedzieć, że to jest pewne przekłamanie, bo on na co dzień jest inny. Ale może na co dzień udaje, a mnie się udało wydobyć tę chwilę prawdy?...

Dymy w Malborku

- Proszę mi powiedzieć, które zrobione przez Pana zdjęcie jest, według Pana, najlepsze?

- Chyba to, które jeszcze nie zostało zrobione.

- Ale jest na pewno jakieś zdjęcie, które dało Panu satysfakcję? Takie, na które Pan czekał.

- Mówiliśmy o zdjęciach, gdzie się kreuje rzeczywistość. Taką fotografią jest właśnie okładka do albumu o zamku krzyżackim w Malborku. Tę okładkę wymyśliłem sobie w lipcu, a stworzyliśmy to z moim kolegą na zamku w listopadzie. Wrażenie, jakie robi to zdjęcie, jest silne, ale ono jest sztuczne, wykreowane.

- To światło przebijające się przez okienko jest też sztuczne?

- To wszystko od początku do końca jest sztuczne. Ale wszystko zostało tak skomponowane, aby ze sobą współgrało, żeby nie zakłócić całości. Ta smużka światła, która przechodzi przez malutki otworek w bramie, przeszła po mgiełce, którą stworzyliśmy przy pomocy aparatu do robienia dymu. Przywiozła nam to ekipa filmowców z Gdańska i robiliśmy ten dym aż straż pożarna przyjechała, bo czujniki zadziałały. To jest taka martwa natura wykreowana.
Nie mam takiego zdjęcia, na którym byłby człowiek. Jeszcze do tego nie dojrzałem. To chyba przychodzi z czasem. Siedzę mocno w fotografowaniu sztuki, ale jest też i pejzaż. Jest kilka pejzaży, które zrobiłem i z których jestem bardzo dumny. Jest takie zdjęcie, które zrobiłem daleko stąd, było to jakieś 4 lata temu, na jeziorze Genezaret. Wszystko było w kolorze ołowiu: niebo, woda, góry. Tylko jeden punkt był w brązie, malutkie punctum - stateczek. I tamte światła przechodzące przez chmury stworzyły niezwykły klimat, takiej niekończącej się nostalgii. Może to, co powiedziałem, jest takie trochę poetyckie, ale to jest to zdjęcie, które - moim zdaniem - jest najlepsze. I chowam to zdjęcie. Nikomu jeszcze go nie pokazałem. Przyjdzie jeszcze czas, kiedy je opublikuję.

Reporterzy i mistrzowie

- Nie zajmował się Pan nigdy fotografią prasową?

- Nie, chociaż miałem takie ciągoty. Robiłem takie reporterskie zdjęcia, nawet mam je jeszcze, ale to nie jest chyba mój kierunek.

- Ale ogląda Pan codziennie zdjęcia w prasie? Co pan sądzi o współczesnej fotografii prasowej? Czy nie mamy do czynienia z jakimś ekshibicjonizmem?

- Fotografia prasowa bierze się z chęci zaistnienia fotografa. Za tym idą pieniądze. Sensacja jest tutaj dominującym elementem twórczym. Myślę, że wartości moralne przestają istnieć. Hamulce ludzkie przestają istnieć. Jest tak potężna chęć zrobienia fotografii za wszelką cenę, a - jak sądzę - to już nie jest fotografia. Dla mnie są to bariery nie do pokonania, dla innych jest to chleb powszedni. Sensacja, która buduje współczesną fotografię prasową w sposób niekontrolowany.

- Nie będziemy mówić o konkurencji, raczej proszę powiedzieć, czy ma Pan swoich mistrzów?

- Tak. To Henri Cartier-Bresson, francuski fotograf ulicy. Przepiękna fotografia sytuacyjna, która mogłaby posłużyć jako wzór również dla fotografów prasowych. To są sytuacje, które codziennie można spotkać na ulicy. One nie są może sensacyjne, ale są ponadczasowe. Ten fotograf jest mistrzem dla wielu ludzi, szkoda tylko, że nie jest mistrzem dla dziennikarzy prasowych. Umarł niedawno, ale zostawił przepiękny dorobek. Byłem na retrospekcyjnej wystawie jego twórczości w Berlinie. Przepiękna wystawa. Przygotowywał tę wystawę, wybierał fotografie i nie doczekał jej otwarcia. Jest to dla mnie absolutnie wielki mistrz, niedościgniony. Chciałbym fotografować ulicę tak jak on, w sposób bardzo sytuacyjny i piękny.
Oprócz tego słynnego fotografa moimi mistrzami są mistrzowie pędzla, a szczególnie XVII-wieczni malarze flamandzcy. To od nich czerpię do dzisiaj światło jako nieosiągalny wzorzec w fotografii. Nie zawsze mi się to udaje, ale próbuję. Czasami bywają więc takie fotografie, które są bardzo malarskie.

- I może na koniec kilka porad dla początkujących fotografów...

- Przede wszystkim nie iść na skróty. Co mam na myśli? Cierpliwość. Używanie aparatów manualnych, statywu, który uczy pewnego komponowania. I pokora. Młody człowiek musi znać swoją wartość i odnaleźć swój styl, a zajdzie daleko.

- Dziękuję za rozmowę.

2004-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Droga nawrócenia św. Augustyna

Benedykt XVI w jednym ze swoich rozważań przytoczył wiernym niezwykłą historię nawrócenia św. Augustyna, którego wspomnienie w Kościele obchodzimy 28 sierpnia.

CZYTAJ DALEJ

Marcin Zieliński: Znam Kościół, który żyje

2024-04-24 07:11

[ TEMATY ]

książka

Marcin Zieliński

Materiał promocyjny

Marcin Zieliński to jeden z liderów grup charyzmatycznych w Polsce. Jego spotkania modlitewne gromadzą dziesiątki tysięcy osób. W rozmowie z Renatą Czerwicką Zieliński dzieli się wizją żywego Kościoła, w którym ważną rolę odgrywają świeccy. Opowiada o młodych ludziach, którzy są gotyowi do działania.

Renata Czerwicka: Dlaczego tak mocno skupiłeś się na modlitwie o uzdrowienie? Nie ma ważniejszych tematów w Kościele?

Marcin Zieliński: Jeśli mam głosić Pana Jezusa, który, jak czytam w Piśmie Świętym, jest taki sam wczoraj i dzisiaj, i zawsze, to muszę Go naśladować. Bo pojawia się pytanie, czemu ludzie szli za Jezusem. I jest prosta odpowiedź w Ewangelii, dwuskładnikowa, że szli za Nim, żeby, po pierwsze, słuchać słowa, bo mówił tak, że dotykało to ludzkich serc i przemieniało ich życie. Mówił tak, że rzeczy się działy, i jestem pewien, że ludzie wracali zupełnie odmienieni nauczaniem Jezusa. A po drugie, chodzili za Nim, żeby znaleźć uzdrowienie z chorób. Więc kiedy myślę dzisiaj o głoszeniu Ewangelii, te dwa czynniki muszą iść w parze.

Wielu ewangelizatorów w ogóle się tym nie zajmuje.

To prawda.

A Zieliński się uparł.

Uparł się, bo przeczytał Ewangelię i w nią wierzy. I uważa, że gdyby się na tym nie skupiał, to by nie był posłuszny Ewangelii. Jezus powiedział, że nie tylko On będzie działał cuda, ale że większe znaki będą czynić ci, którzy pójdą za Nim. Powiedział: „Idźcie i głoście Ewangelię”. I nigdy na tym nie skończył. Wielu kaznodziejów na tym kończy, na „głoście, nauczajcie”, ale Jezus zawsze, kiedy posyłał, mówił: „Róbcie to z mocą”. I w każdej z tych obietnic dodawał: „Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, oczyszczajcie trędowatych” (por. Mt 10, 7–8). Zawsze to mówił.

Przecież inni czytali tę samą Ewangelię, skąd taka różnica w punktach skupienia?

To trzeba innych spytać. Ja jestem bardzo prosty. Mnie nie trzeba było jakiejś wielkiej teologii. Kiedy miałem piętnaście lat i po swoim nawróceniu przeczytałem Ewangelię, od razu stwierdziłem, że skoro Jezus tak powiedział, to trzeba za tym iść. Wiedziałem, że należy to robić, bo przecież przeczytałem o tym w Biblii. No i robiłem. Zacząłem się modlić za chorych, bez efektu na początku, ale po paru latach, po którejś swojej tysięcznej modlitwie nad kimś, kiedy położyłem na kogoś ręce, bo Pan Jezus mówi, żebyśmy kładli ręce na chorych w Jego imię, a oni odzyskają zdrowie, zobaczyłem, jak Pan Bóg uzdrowił w szkole panią woźną z jej problemów z kręgosłupem.

Wiem, że wiele razy o tym mówiłeś, ale opowiedz, jak to było, kiedy pierwszy raz po tylu latach w końcu zobaczyłeś owoce swojego działania.

To było frustrujące chodzić po ulicach i zaczepiać ludzi, zwłaszcza gdy się jest nieśmiałym chłopakiem, bo taki byłem. Wystąpienia publiczne to była najbardziej znienawidzona rzecz w moim życiu. Nie występowałem w szkole, nawet w teatrzykach, mimo że wszyscy występowali. Po tamtym spotkaniu z Panem Jezusem, tym pierwszym prawdziwym, miałem pragnienie, aby wszyscy tego doświadczyli. I otrzymałem odwagę, która nie była moją własną. Przeczytałem w Ewangelii o tym, że mamy głosić i uzdrawiać, więc zacząłem modlić się za chorych wszędzie, gdzie akurat byłem. To nie było tak, że ktoś mnie dokądś zapraszał, bo niby dokąd miał mnie ktoś zaprosić.

Na początku pewnie nikt nie wiedział, że jakiś chłopak chodzi po mieście i modli się za chorych…

Do tego dzieciak. Chodziłem więc po szpitalach i modliłem się, czasami na zakupach, kiedy widziałem, że ktoś kuleje, zaczepiałem go i mówiłem, że wierzę, że Pan Jezus może go uzdrowić, i pytałem, czy mogę się za niego pomodlić. Wiele osób mówiło mi, że to było niesamowite, iż mając te naście lat, robiłem to przez cztery czy nawet pięć lat bez efektu i mimo wszystko nie odpuszczałem. Też mi się dziś wydaje, że to jest dość niezwykłe, ale dla mnie to dowód, że to nie mogło wychodzić tylko ode mnie. Gdyby było ode mnie, dawno bym to zostawił.

FRAGMENT KSIĄŻKI "Znam Kościół, który żyje". CAŁOŚĆ DO KUPIENIA W NASZEJ KSIĘGARNI!

CZYTAJ DALEJ

Co nam w duszy gra

2024-04-24 15:28

Mateusz Góra

    W parafii Matki Bożej Częstochowskiej na osiedlu Szklane Domy w Krakowie można było posłuchać koncertu muzyki gospel.

    Koncert był zwieńczeniem weekendowych warsztatów, podczas których uczestnicy doskonalili lub nawet poznawali tę muzykę. Warsztaty gospelowe to już tradycja od 10 lat. Organizowane są przez Młodzieżowy Dom Kultury Fort 49 „Krzesławice” w Krakowie. Ich charakterystycznym znakiem jest to, że są to warsztaty międzypokoleniowe, w których biorą udział dzieci, młodzież, a także dorośli i seniorzy. – Muzyka gospel mówi o wewnętrznych przeżyciach związanych z naszą wiara. Znajdziemy w niej szeroki wachlarz gatunków muzycznych, z których gospel chętnie czerpie. Poza tym aspektem muzycznym, najważniejszą warstwą muzyki gospel jest warstwa duchowa. W naszych warsztatach biorą udział amatorzy, którzy z jednej strony mogą zrozumieć swoje niedoskonałości w śpiewaniu, a jednocześnie przeżyć duchowo coś wyjątkowego, czego zawodowcy mogą już nie doznawać, ponieważ w ich śpiew wkrada się rutyna – mówi Szymon Markiewicz, organizator i koordynator warsztatów. W tym roku uczestników szkolił Norris Garner ze Stanów Zjednoczonych – kompozytor i dyrygent muzyki gospel.

CZYTAJ DALEJ

Reklama

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję