Często skromni, cisi i pokorni. Nie szukają rozgłosu. W swoim życiu przeżyli niejedną trudność, a nawet tragedię. Mimo to zachowali pogodę ducha, radość życia, a nade wszystko wiarę. Pielgrzymi nadziei żyją pośród nas. Jednym z nich jest p. Halina Marczenia z parafii św. Wojciecha w Czerwieńsku, która w tym roku, dokładnie 11 stycznia, obchodziła 92. urodziny.
Straszne piętno
Reklama
Halina Marczenia z domu Nartowska przyszła na świat w 1933 r. na dawnych Kresach Wschodnich w Aleksandrówce w powiecie Łuckim na Wołyniu. Jej rodzicami byli Paulina i Kazimierz. Miała jeszcze dziewięcioro rodzeństwa: 5 braci i 4 siostry. Wszyscy odeszli już do domu Ojca. Jej spokojne dzieciństwo zakłóciła II wojna światowa. Gdy wybuchła, miała zaledwie 6 lat. W domu Nartowskich od zawsze pielęgnowano wartości patriotyczno-religijne. – Kiedy było wiadomo, że wybuchła wojna, to jako dziecko chodziłam pod krzyż, który stał w sadzie mojego ojca. Tam modliłam się do Matki Bożej o to, by nas ocaliła. Wojna odcisnęła na mnie straszne piętno. Przeżyłam traumę. Pamiętam, że do naszego domu, tuż po wybuchu wojny, najpierw wpadli Rosjanie. Niecałe 2 lata później, w 1941 r., na te tereny przyszli Niemcy. Pamiętam, że także wtargnęli do nas, w mundurach, z krzykiem. Przeszukiwali dom. W szafie zobaczyli mundur ze złotymi guzikami, który należał do najstarszego brata. Jeden z nich zaczął mówić, że kogoś ukrywamy i zaczął szarpać moją mamę. Starsza siostra uspokajała mnie wtedy i pocieszała. To był pierwszy straszny moment, który pamiętam do dziś. Niemcy założyli u mojego ojca w sadzie obozowisko, w naszej okolicy pozostali przez jakiś czas – wspomina p. Marczenia. Najstarszy brat p. Haliny, Dominik, gdy wybuchła wojna uczęszczał do Gimnazjum w Krzemieńcu. Drugi z braci, Cezary, należał w tym czasie do Szkoły Podchorążych we Lwowie, później brał udział w wojnie. Ostatecznie zginął w 1945 r. w czasie walk o Złotów.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Wioski płonęły
Pani Halina jako dziecko doświadczyła wojny, była świadkiem wielu tragedii. Pamięta, że w 1942 r. sytuacja cały czas się zaogniała. Coraz częściej Polaków napadali i mordowali Ukraińcy. – Część ludności z naszej wsi wyjechała, my pozostaliśmy jeszcze przez jakiś czas na miejscu, chociaż jeden z sąsiadów, Ukrainiec, ostrzegał mojego tatę, mówił, że będzie niebezpiecznie – wspomina. – Pamiętam, że wiosną 1943 r. grupa Ukraińców napadła na mojego stryja. W tym czasie gościł on w domu swoich braci i kuzynów. Śpiewali pieśni patriotyczne, przeczuwali, że to może być już ich koniec. W tym czasie nadeszli i zaczęli walić do drzwi Ukraińcy. Jednym z tych, którym udało się uciec, był najstarszy syn stryja, który był już dorosłym mężczyzną. Jemu udało się uciec przez okno i on też później świadczył o tym, co się wydarzyło. Wszystkie pozostałe osoby, które były w tym czasie u stryja, zostały zamordowane. Po 3 dniach odbył się ich pogrzeb. W mieszkaniu, w którym doszło do zbrodni, był straszny widok, wszędzie była krew na ścianach. Na podpiecku siedział najmłodszy syn stryja, którego zamordowali we śnie. To był pierwszy przypadek napadu Ukraińców na naszą miejscowość, bo wioski dookoła już płonęły i słychać było coraz więcej mordów.
Trzeba iść za Jezusem
Reklama
Sytuacja wciąż pozostawała niespokojna. Młodzi Ukraińcy, jak mówi p. Marczenia, szli kraść, a starsi mordowali tym, co mieli pod ręką: haczkami, kosami, nożami, czy widłami. Rodzina Nartowskich musiała uciekać do wioski położonej obok, w większości zamieszkanej przez Czechów. Jak mówi, Ukraińcy ich nie ruszali. – Jeden z Czechów, gospodarz, pozwolił nam przenocować w chlewie, na słomie. Pamiętam mamę z różańcem w ręku i młodsze rodzeństwo, bo starsi bracia byli w szkole w miastach. Ukrywaliśmy się tak przez 2 tygodnie. Później okazało się, że nasza wioska jest zupełnie pusta, więc tata postanowił, że musimy uciekać jeszcze dalej – kontynuuje p. Halina. – Tak dotarliśmy do Sienkiewiczówki, a później udaliśmy się do Łucka. W drodze, pomiędzy obiema miejscowościami, spaliśmy w jakimś folwarku i chowaliśmy się w gospodarczych zabudowaniach. Tuż przed Łuckiem Ukraińcy otworzyli z lasu ostrzał. Pojawił się pył, tumany kurzu, krzyk, ludzie biegli w popłochu. W pewnym momencie rozdzieliliśmy się z rodzicami. Nagle pojawił się ksiądz, który jechał z nami, był z Najświętszym Sakramentem w monstrancji, więc ludzie mówili, że trzeba iść za Panem Jezusem. I tak szłyśmy z moją siostrą Irenką, aż odnalazłyśmy tatusia i mamusię i weszliśmy do Łucka. Czekało tam 3 esesmanów z psami i nahajkami. W Łucku zostaliśmy ulokowani w starym klasztorze przy katedrze. Mieszkaliśmy tam pół roku. Siostry zakonne prowadziły tam sierociniec, one też nas dożywiały. Moja mama miała też 2 wory sucharów chleba, który wydzielała nam po kawałku. W końcu opuściliśmy klasztor, tata dostał małe mieszkanie i pracę na budowie, bo był cieślą. Najstarszy z braci, Dominik, jeszcze w Łucku został pochwycony na ulicy i wywieziony na roboty do Niemiec, a drugi z braci, Cezary, wstąpił w tym czasie do 1. Polskiej Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. W Łucku mieszkaliśmy do sierpnia 1945 r. – wspomina p. Marczenia.
Rodzice uznali to za cud
Reklama
Pani Halina wspomina nocne niemieckie bombardowania Łucka w 1944 r. Rodzina Nartowskich szukała wtedy schronienia w podziemiach katedry. – Przez 3 noce chodziliśmy do katedry szukać schronienia. Zapamiętałam wycie syren, było pełno ludzi, dzieci płakały. Mama nas prowadziła przy świetle świec, pamiętam długie korytarze, widać było trumny pochowanych biskupów – opowiada pani Marczenia. – Przed czwartą nocą, Bóg dał rodzicom taką myśl, żeby tym razem nie iść do katedry. Tata mówił do mamy, że co ma być to będzie, że nie idziemy. Zostaliśmy u siebie. Akurat tej nocy było bardzo silne bombardowanie. Okazało się, że spadły 4 bomby, a 2 z nich eksplodowały w miejscu, gdzie schronili się ludzie. Zginęło dużo osób. Zawaliły się też pomieszczenia sierocińca i szpitala dla sierot. To, że przeżyliśmy, rodzice uznali za cud. Wszyscy klęknęliśmy na kolana do modlitwy, dziękując Bogu za życie, za to że nie zginęliśmy – dodaje. W sierpniu 1945 r. rodzina Nartowskich udała się transportem w bydlęcych wagonach do centralnej Polski. – Jeszcze przed wyjazdem z Łucka p. Halina była o włos od tragedii. – Kąpałam się wtedy z rówieśnikami w stawie. Cieszyłam się i mówiłam na głos, że wreszcie wyjeżdżamy „z tego ukraińskiego piekła”. W pewnym momencie pochwycił mnie i zaczął topić jeden z młodych Ukraińców. Zaczęłam wzywać pomocy. W końcu zbiegły się inne dzieci, a on mnie zostawił. Gdy doszłam do siebie, wróciłam do pociągu. Ruszył transport. Wieziono nas, z przerwami, 2 tygodnie, a sam transport wyglądał okropnie. Tak dotarliśmy na przedmieścia Opola, a stamtąd do jednej ze wsi pod Inowrocławiem, gdzie mieszkaliśmy przez 2 lata. Później zamieszkaliśmy koło Trzebnicy we Wszemirowie. To była duża, ładna wieś ze szkołą podstawową, z kościołem. Tam spędziłam swoją młodość – wspomina p. Marczenia.
Nie ugięła się
Pani Halina ukończyła liceum w Trzebnicy, a następnie 2-letnie studium nauczycielskie we Wrocławiu. Po ukończeniu studium, przez kilka lat pracowała w powiecie trzebnickim. Uczyła różnych przedmiotów. Jako osoba wierząca, na rozpoczęcie i na zakończenie każdej lekcji, modliła się razem z dziećmi, co było w tym czasie zakazane i za co groziły jej konsekwencje. Mimo tego, nie ugięła się i nie zrezygnowała z modlitwy. W 1959 r. jako 26-latka poślubiła Edwarda Marczenia. Wraz z mężem przeprowadzili się do Czerwieńska. Wkrótce na świat przyszły ich 3 córki, w kolejnych latach doczekali się jeszcze syna. – Mąż był ode mnie rok starszy. Pracował jako technik mechanik. Starał się, jak mógł, by w domu było dobrze. Bardzo lubił i sam tworzył różnego rodzaju krzyżówki, należał nawet do jednej z redakcji w Zielonej Górze. Grał na akordeonie. Poza tym pięknie rysował. Mam zbiór jego prac zszyty w zeszyt. Odszedł do Pana w 2009 r. Do dziś przechowuję po nim pamiątki – dzieli się p. Halina. Dodaje, że w latach 80., już będąc na emeryturze, na prośbę śp. ks. Henryka Nowika przez kilka lat prowadziła w Czerwieńsku religię w salce parafialnej dla dzieci z klas 1-3 szkoły podstawowej.
Nie bać się trudu
Dziś p. Halina Marczenia jest silna wiarą, Bogiem i rodziną. Przez wiele lat należała do Towarzystwa Kultury Narodowo-Religijnej „Polska Bogiem Silna” im. Jana Pawła II, założonego przez śp. ks. Henryka Nowika. Podkreśla, że w życiu ważna jest praca oraz to, by nie bać się trudu. Dziś z chęcią czyta artykuły, a jeszcze do niedawna, gdy siły na to pozwalały, do jej pasji należała pielęgnacja kwiatów w ogródku. W swoim długim życiu doczekała się 2 wnuków, a także 2 prawnucząt. Cieszy się życiem, pomimo wieku nie traci pogody ducha ani radości. Zawdzięcza Bogu ocalenie z wojny i swoje przeszło 90-letnie życie. – To, że wytrzymałam te wszystkie trudności w życiu, zawdzięczam tylko Bogu i wierze świętej. Wiara tak umacniała całą naszą rodzinę, że dało się przeżyć mimo wojny, zagrożenia życia, głodu i różnych niebezpieczeństw. Wierzyłam, że Pan Bóg przy nas jest i świadczę o tym po dziś dzień. Wiarę trzeba pielęgnować i przekazywać młodemu pokoleniu. Świadectwo wiary opartej na zaufaniu i przykład modlitwy są najważniejsze. Wiarę trzeba świadczyć w czynach, dlatego póki żyję, pragnę doprowadzić do Boga tych ludzi, którzy żyją z dala od Niego – podsumowuje Halina Marczenia.