Szkoła jest rzeczywistością wielowarstwową i złożoną. Jest bez wątpienia instytucją zhierarchizowaną (minister – kurator – dyrektor – nauczyciel) o założonych celach, które są realizowane w sposób sformalizowany (programy nauczania, podręczniki, ustawy i uchwały) i tak samo egzekwowane (oceny szkolne, promocje do następnej klasy, egzaminy zewnętrzne). Wśród sformalizowanych celów działania szkoły znajdziemy obok przekazu wiedzy także liczne cele wychowawcze. Pojmowanie szkoły ograniczone do jej kształtu instytucjonalnego niewiele nam jednak o niej mówi. Dopiero porównanie jej funkcji założonej (a więc tej „formalnej”) z tą rzeczywistą (z faktycznymi, nawet niezamierzonymi rezultatami działania) może nam o niej cokolwiek powiedzieć.
Złożona struktura
Trzeba też pamiętać, że szkoła to nade wszystko różnorodność wiekowa. Czym innym jest ona dla maluchów w pierwszych latach nauki, czym innym dla nastolatków z klas starszych, a jeszcze czym innym dla uczniów poziomu ponadpodstawowego. Nie da się wszystkich tych grup wrzucić do jednego worka z napisem „uczniowie”. Są to bowiem zupełnie różne okresy rozwojowe, a co za tym idzie – inne rozumienie obowiązku szkolnego, własnej przyszłości etc.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Szkoła to także nauczyciele. Mamy ich w Polsce ponad pół miliona. Znajdziemy wśród nich zarówno bogobojnych katolików, zakonnice i księży, jak i wojujących ateistów, wyznawców innych religii, osoby wyznaniowo i światopoglądowo indyferentne; konserwatystów, lewicowców i lewaków, ludzi z przeszłością komunistyczną, osoby z najrozmaitszymi życiorysami i doświadczeniami. To jest właśnie „fenomen pokoju nauczycielskiego”, w którym mamy prawdziwie kalejdoskopowy tygiel. Czy ktoś zaryzykuje twierdzenie, że mimo tej różnorodności ludzie ci stanowią spoisty zespół wychowujący? Można raczej powiedzieć, że co nauczyciel, to szkoła, że mamy tyle szkół, ilu nauczycieli. Tu nie da się niczego uśrednić, aby uzyskać jakiś spójny obraz szkoły. Na swoich ścieżkach szkolnych spotykałem zarówno nadmiernie wymagających sadystów, jak i mistrzów dydaktyki. Czyż można by ich zsumować i podzielić przez dwa?
Szkoła to także grupa rówieśnicza, to szczególna agora, na której przez 10 miesięcy w roku spotykają się w tym samym miejscu i czasie rówieśnicy. A skoro to grupa, to pojawiają się liderzy, outsiderzy i istnieje całe spektrum relacji, o których często nauczyciele i rodzice nie mają zielonego pojęcia.
Skutki uboczne
Reklama
Zasadne staje się więc pytanie: kto wychowuje w szkole? Przede wszystkim jednak trzeba sięgnąć głębiej i zapytać, czy w szkole w ogóle występuje jeszcze proces wychowania rozumianego jako zespół czynności celowych i świadomych. A nieco bardziej kolokwialnie można by zapytać: czy ktokolwiek w szkole zawraca sobie głowę wychowaniem? Przy czym cały czas trzeba pamiętać, że mówimy o świadomym procesie prowadzącym do założonego celu. Ten proces jest realizowany przy pomocy określonego instrumentarium, któremu przypisujemy atrybut skuteczności. Dopiero na tym etapie można postawić pytanie: jak wygląda szkolne wychowanie? A zatem – czy nasze młode i najmłodsze pokolenie jest ukształtowane w wyniku wychowania czy może jego oblicze kształtują niezamierzone, jakby uboczne skutki zupełnie innych działań, niekiedy mocno odbiegających od tych założonych i przez nikogo niekontrolowanych, „niezauważanych”? Szkoła bowiem jest miejscem, gdzie nadarzają się okazje do zaistnienia zachowań na wskroś pożądanych oraz całkowicie niepożądanych. I nigdy nie było inaczej. Zmianie ulegały tylko proporcje, czyli porównanie tego, co uczniowie ze szkoły wynosili, z tym, co do niej przynosili. A z tym bywa różnie. Jeszcze kilka dekad temu uczniowie przynosili to, czym nasiąkali w domu, wnosili też język i „wartości” ulicy (wulgaryzmy i przemoc), przemycali niekiedy pisemka i magazyny o treści niecenzuralnej. Wynosili coraz częściej strategię bezpiecznego nieuctwa, które charakteryzuje się korzystaniem z bryków lektur, ściąg produkowanych w wymyślny sposób przez profesjonalne wydawnictwa etc. Już wtedy było widać, że szkoła i jej okolice to przede wszystkim miejsce spotkań grupy rówieśniczej dosłowne i metaforyczne.
Pusty rytuał
Reklama
W chwili pojawienia się internetu uczniowie po prostu wynieśli się ze szkoły. Rolę agory odgrywają media społecznościowe i rozmaite fora, a wiedza nauczycieli o własnych uczniach się kurczy, gdyż ci, nawet gdy znajdują się w tej samej przestrzeni, porozumiewają się często wyłącznie przy pomocy smartfonów. Tym samym obserwacja ich zachowań, usłyszenie nawet strzępów spontanicznych rozmów są mocno utrudnione, a to znacząco zubaża wiedzę nauczycieli o wychowankach. Jednocześnie informatyzacja umożliwia młodzieży nieograniczony dostęp do świata dorosłych, w tym dewiantów, patostreamerów; do brutalnych walk czy treści drastycznych. To świat ciekawszy niż poprzeczny przekrój rozwielitki czy przebieg bitwy pod Grunwaldem. I to czyni szkołę nieledwie „rytualnym przedstawieniem” (ritual performance – to określenie Henry’ego Giroux) z obowiązkową, bo urzędowo egzekwowaną, obecnością wszystkich jego uczestników. Po prostu dla uniknięcia dyskomfortu, przykrości i kar trzeba co rano do szkoły iść, wysłuchać jakichś lekcji, pouczeń, mieć jakieś zeszyty, napisać jakąś klasówkę – i to wszystko wziąć w cudzysłów, wszak to tylko pusty rytuał. Gdzieś tam bowiem jest świat wirtualny, znacznie ciekawszy i bardziej emocjonalny niż szkolna rzeczywistość. Świat poza kontrolą, mieniący się atrakcjami, bez ortografii i dwój, bez zahamowań, bez zajętych sobą rodziców i bez wiecznie sfrustrowanych zarobkami nauczycieli, świat bezkarności i anonimowości.
Biała flaga
Z tym właśnie światem czołowo się zderza szkoła jako instytucja. Jej siła sprawcza jest mocno osłabiona, bo próbuje ona realizować swoje podstawowe funkcje pomimo zanurzenia młodzieży w świecie wirtualnym, który nie tyle ze szkołą walczy, ile ją ignoruje i ośmiesza. Szkoła nie podejmuje walki, bo nie bardzo wie, gdzie jest pole bitwy. Nie podejmuje walki, bo jest eklektycznym zbiorem nauczycielskich osobowości, ludzi o kompletnie różnych wizjach swojej pracy, niekiedy bardzo wobec siebie nielojalnych. Ludzi, którzy nie stanowią uformowanej, świadomej i ukształtowanej, zgranej drużyny, by realizować wspólnie określone cele. Nic więc dziwnego, że szkoła ogranicza się do dyscyplinowania uczniów, sprawdzania obecności i przekazywania „wiedzy” encyklopedycznej na poziomie zalecanych podręczników. Taka szkoła nie wychowa ani patrioty, ani kosmopolity, bo już dawno nie chce wychowywać i nie wychowuje nikogo! Jest wychowawczo niewydolna – wręcz wykastrowana. Lwia część nauczycieli nie ma bowiem pojęcia o wychowywaniu. Może to i lepiej, bo sądząc po ostatnich wydarzeniach, spora część z nich hołduje tęczowym flagom, błyskawicy czy ośmiu gwiazdkom. Nie daj Boże, aby kogokolwiek wychowywali.
I już na koniec pytanie: czy ktoś, kto nie jest patriotą, może wychować patriotę?
Szkoła czy przechowalnia?
Reklama
Tradycje są świetlane. Podsycanie polskości na przekór usiłowaniom zaborców wykuło charaktery Orląt Lwowskich. Szkoła okresu międzywojennego ukształtowała pokolenie Janków Bytnarów i Alków Dawidowskich. Potem przyszła komuna i wbrew pozorom – nie do końca wymiotła wychowanie patriotyczne ze szkolnych murów (choć poziom oficjalnej indoktrynacji – na szczęście topornej, niezdolnej porwać młode pokolenie – był zastraszający). Do dziś pamiętam swoją szkołę podstawową; Gierek właśnie wpisywał do Konstytucji PRL wieczną podległość Związkowi Radzieckiemu, a w mojej „budzie” w najlepsze urządzano akademie z okazji rocznic wybuchu powstań narodowych (no, z okazji rocznicy rewolucji październikowej ogarek diabłu też był zapalany...). W stanie wojennym resztki nauczycielskiego kręgosłupa zostały jeszcze bardziej nadwątlone, ale młodzież i tak potrafiła „wywąchać” ostatnich „niepokornych” i lgnęła do nich, a nie do „czerwonych”.
Potem przyszła wolna Polska i wydawało się, że wrócimy do przedwojennych tradycji... Niestety, okazało się, że tych, którzy chcieliby do nich nawiązywać, jest zastraszająco mało. Etos nauczyciela – strażnika wartości, przewodnika po świecie dobra i zła, wprowadzającego uczniów z pasją w losy Sobieskich, Żółkiewskich, Trauguttów i Piłsudskich – wcześniej podcięty przez dziesięciolecia komunizmu, ostatecznie upadł. Lekceważenie ze strony rządzących wszystkich opcji, zakrawające na kpinę zarobki, zerowy prestiż w oczach społeczeństwa plus liczne grzechy własne ciała pedagogicznego – już samo to byłoby w stanie sprowadzić zadanie patriotycznego wychowania uczniów do statusu mission impossible, a cóż dopiero, kiedy zaistniała jeszcze jedna ważna okoliczność dziejowa: upowszechniono internet. Wykreowano alternatywny, wirtualny świat, do którego młode pokolenie, wyposażone przez rodziców w smartfony, ochoczo wyemigrowało. W tym świecie nie ma już miejsca na „antyki” typu Bóg-Honor-Ojczyzna, na poświęcenie, bohaterstwo. Tu szczytem patriotyzmu jest odśpiewanie hymnu przed meczem reprezentacji Polski, a bohaterami są patostreamerzy.
Dzisiejsza polska szkoła... Przechowalnia, która jeszcze nie zauważyła, że jej głównym zadaniem jest nie przekazywanie wiedzy, lecz opieka nad dziećmi, aby ich rodzice mogli w tym czasie pracować... Upierająca się, że „do zadań szkoły należy w szczególności rozwijanie u uczniów poczucia odpowiedzialności, miłości do ojczyzny oraz poszanowania dla polskiego dziedzictwa kulturowego, przy jednoczesnym otwarciu się na wartości kultur Europy i świata”. No cóż – założenia są piękne. Papier cierpliwie przyjmuje te deklaracje, a rzeczywistość je weryfikuje, gdyż w życie wprowadzają je ludzie. A z ich patriotyzmem bywa różnie – podobnie jak z tym, co rozumieją przez prawdę, miłość, dobro, wolność, sprawiedliwość i jak praktykują te wartości na co dzień.
Na koniec – łyżka miodu do tej beczki dziegciu. Po pierwsze – nie wolno generalizować. Na szczęście nadal nie brak nauczycieli z pasją i poczuciem misji oraz uczniów, którzy chcą czerpać z ich mądrości. Po drugie – ludzkiej natury nie da się oszukać: jej aspiracje mogą zaspokoić tylko prawda i dobro, a nie ich namiastki. Młodzi, choćby nie wiem jak pogrążeni w internetowym chaosie, nadal są do zdobycia. To raczej nasz problem – dorosłych, przewodników – abyśmy potrafili dać świadectwo, które pociąga, a nie odstrasza. Zamiast zatem biadolić róbmy swoje. Może to coś da – kto wie?
Tomasz Strużanowski nauczyciel z 30-letnim stażem
Czego oczekuję od szkoły?
Czy szkoła wychowuje na patriotę lub kosmopolitę i czy w ogóle powinna się tym zajmować? Na powyższe pytanie odpowiem: tak, szkoła wychowuje na patriotę i uważam, że to jest dobre założenie, tak powinno być. Zwłaszcza w szkole podstawowej należy zwracać uwagę na tożsamość narodową, pokazywać piękno kraju i małej ojczyzny, czyli regionu, uczyć przyrody otaczającego świata, historii zarówno miejsca, w którym mieszkam, jak i całego państwa. Ważne, by nie popadać w patetyczność i nie podzielać błędnego poglądu, że jesteśmy lepsi od innych. Wiadomo, czym to grozi. Jesteśmy dobrzy i mamy powody do dumy z tego, że jesteśmy Polakami, i dziecko powinno wiedzieć dlaczego. Myślę, że patriotyzm się wzbudza, a nie uczy się go, ale powinno się to realizować zarówno w domu, jak i w szkole. Szkoła ma odgrywać również rolę społeczną, więc nie możemy mówić, że na patriotyzm jest miejsce tylko w rodzinie, bo nie każdy dorosły potrafi czy chce przekazywać treści i postawy patriotyczne.
Beata Włoga mama licealistki, ósmoklasisty i pierwszoklasisty
Dawniej patriotyzm był prosty
Siedem lat uczyłem w skrajnie różnych szkołach (zawodówki górnicze i tzw. elitarne liceum) i nawet dosłużyłem się, mocą ustawy, nauczyciela mianowanego, ale to było dawno temu – i według współczesnych sposobów mierzenia czasu – minęła już cała epoka. Od tego czasu spotykam się co najwyżej z efektami działania edukacji. Odpowiem więc na pytanie postawione przez redakcję jako duszpasterz, były katecheta i człowiek – z każdej z tych pozycji.
Kiedy zaczynałem uczyć jako neoprezbiter, miałem 28 godzin w szkole w której były zawodówki i technika górnicze i ogólnie – mechaniczne (bez pensji, bo taki był wówczas układ episkopatu z rządem). Przygotowanie do katechezy było w miarę proste. Wystarczyło sprawdzić w wiadomościach co poprzedniego dnia powiedziano o Kościele (najczęściej było to coś złego), żeby wiedzieć, o co zapytają następnego dnia uczniowie. Wtedy, a były to lata 90. ubiegłego wieku, wśród tematów dominowało to, co powiedzieli o. Rydzyk albo ks. Jankowski. Treść programu wszyscy mieli... w głębokim poważaniu. Oczywiście upraszczam, ale tak z grubsza wyglądała katecheza. Moi uczniowie (najstarsi zaledwie 6 lat młodsi ode mnie) wychowaniem patriotycznym raczej nie byli zainteresowani. Dla nich wiadomości telewizyjne były głównym źródłem informacji politycznej i patriotycznej, pod warunkiem, że komuś dokopywały. Jeśli ktoś chciał czegoś więcej, musiał to otrzymać w domu.
Jako duszpasterz pracuję do dzisiaj (prawie 30 lat). Efekty wychowania patriotycznego przez szkołę obserwuję więc pośrednio. Ale spotykam też pozytywy. Kilka lat temu byłem na cmentarzu, by przed uroczystością Wszystkich Świętych uporządkować moje rodzinne groby.
Przed bramą spotkałem gimnazjalistkę, która, ubrana w bluzę z orłem w koronie, zbierała pieniądze na renowację pomników bohaterów powstań i II wojny światowej. Zagadnąłem ją. Okazało się, że inicjatywa wyszła od jednego z nauczycieli, którzy zaszczepili w swoich uczniach taką potrzebę. Można? Dziewczyna była szczerze przekonana do tego, co robiła. Nikt jej nie kazał ani nie dał za to dodatkowych punktów za sprawowanie. W mojej parafii odbywały się kiedyś uroczystości patriotyczne na 11 listopada. Uczennice i uczniowie z klas mundurowych uczestniczyli w nich nie tylko z przymusu. Rozmawiałem z tymi młodymi ludźmi. Oni naprawdę lubili mundury i całą tę patriotyczną otoczkę.
Sam też chodziłem do szkoły. W liceum współuczestniczyłem w założeniu tajnej szkolnej oazy, ponadto chodziłem w warszawskiej pielgrzymce do Częstochowy. Byłem też członkiem koła fotograficznego. Kiedy na szkolnej tablicy zamieściliśmy z kolegą reportaż z pielgrzymki, rozpętała się prawdziwa burza. Najpierw musieliśmy usunąć wszystkie zdjęcia z księżmi i zakonnicami, a potem cały reportaż. Opiekunka koła nie była wojującą ateistką, po prostu się bała Wtedy patriotyzmbył prosty: wystarczyło być „przeciw” i się nie bać. Bo młody człowiek lubi być „przeciw”. Patriotyzm, w którym jesteśmy „za”, jest o wiele trudniejszy i mniej atrakcyjny. Moi ówcześni nauczyciele często reprezentowali obowiązującą wówczas linię partyjnego myślenia. Ale kiedy przychodziło się do domu, rodzice sadzali na kolanach (potem, kiedy człowiek był większy, już tylko za stołem) i mówili, jak jest. I to była prawdziwa szkoła patriotyzmu.
Ks. Andrzej Cieślik proboszcz parafii św. Joachima w Sosnowcu