Maria Fortuna- Sudor: – Pańska książka to swoiste wyznanie wiary...
Al Bano: – To prawda. Napisałem książkę o tym, jak wiara wpływała na moje życie i nadal to czyni. Nie chciałbym nikogo pouczać. Nie jestem teologiem ani mistykiem, ale może właśnie wyznanie grzesznika wpłynie na czyjeś życie, pomoże odnaleźć drogę do Boga.
– Dziś coraz częściej powtarza się, że wiara to osobista sprawa, że nie powinniśmy afiszować się ze swoją religijnością.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
– Myślę, że my, chrześcijanie, spoczęliśmy na laurach. Chrześcijaństwo polega na tym, aby dawać przykład dobrym życiem, ale również na tym, aby mówić prawdę o Bogu. Ja jestem chrześcijaninem i staram się mówić prawdę. Milczenie niczemu nie służy, zwłaszcza w obliczu niebezpieczeństwa, jakim dla Europy może być islam.
– Opisując historię swego życia, podkreśla Pan szczególną, nadrzędną wartość miłości.
– Myślę, że miłość jest motorem, siłą napędową życia każdego człowieka. Ona uskrzydla, daje energię. Jest jak woda dla roślin. Jeśli zabraknie tego uczucia, cóż warte jest życie? Przecież lepiej jest kogoś przytulić, pogłaskać niż np. uderzyć w policzek, odrzucić czy zniszczyć. To drugie na pewno dobru nie służy – ani twojemu, ani mojemu.
Reklama
– Co sprawia, że światowy człowiek przestrzega czytelnika przed diabłem, nazywając go Agentem D? Nie boi się Pan ośmieszenia?
– Niektórzy próbują upowszechniać wygodną dla diabła wersję, że go nie ma. Inni naiwnie myślą, że szatan to jest taki ktoś, kto przychodzi i mówi: „Przepraszam, pozwoli pan, że się przedstawię”. Naturalnie takiego diabła nie ma. Ale zapewniam, że on jest, że istnieje. Zagnieżdża się w osobach słabych, szczególnie w tych ludziach, którzy chcą czynić zło. Ja sam wielokrotnie czułem obecność „Agenta D”. On kazał mi robić takie rzeczy, których normalnie nigdy bym nie uczynił. Gdy sobie to uświadomiłem, starałem się wyrzucić go z mojego życia, czyniąc znak krzyża, modląc się. Tak, tego „Agent D” się boi.
– Podziwiam Pańską opowieść o rodzinie. Dlaczego warto pamiętać, skąd przybyliśmy?
Reklama
– Marząc o tym, żeby śpiewać, w wieku 16 lat opuściłem dom rodzinny. Ale to, czego tam doświadczyłem, zabrałem ze sobą. Moi bliscy towarzyszyli mi w myślach. W różnych ważnych życiowych sytuacjach zastanawiałem się, jak postąpiłby mój ojciec, czego oczekiwałby ode mnie. I starałem się podejmować decyzje, w których uwzględniałem te przemyślenia. Sądzę, że bardzo istotne jest to, żeby mieć świadomość, skąd się pochodzi, kim są twoi bliscy, twoja rodzina, twój naród, bo to wpływa na to, kim ty jesteś. To jest jak nić Ariadny. Korzenie są bardzo ważną cząstką każdego istnienia. Jeśli ich zabraknie drzewu, ono umiera. Podobnie jest z człowiekiem, trudno mu wzrastać, żyć w pełni, jeśli nie zna swych korzeni albo o nich zapomniał.
– Wspominając swoje dzieciństwo, napisał Pan: „Dla mnie śpiew miał przewagę nad wszystkim innym”. Czy talent wystarczy, aby osiągnąć sukces?
– Talenty ma każdy człowiek. One są darem otrzymanym od Pana Boga. Na pewno trzeba je odkryć, a potem rozwijać. Ale nawet największe zdolności i praca włożona w ich rozwój nie wystarczą, żeby osiągnąć sukces. Trzeba jeszcze mieć ten łut szczęścia i trafić w swój czas, spotkać na swej drodze odpowiednich ludzi; dobrych, życzliwych, uczciwych. To jest tak jak z piosenką, ona musi się pojawić we właściwym momencie; wtedy znajdzie słuchaczy i stanie się popularna, odniesie sukces. Myślę jednak, że jeśli człowiek ma talent i rozwija go, konsekwentnie dążąc do celu, to sukces przyjdzie jako owoc tych starań. Trzeba więc pracować i aktywnie czekać na swój czas. I przyjmować to, co on przynosi.
– Z uwagą przeczytałam historię Pana znajomości z wielkimi świętymi XX wieku. Co dają człowiekowi takie spotkania?
Reklama
– Jako 13-letni chłopiec pojechałem z moimi ciotkami do San Giovanni Rotondo. Bardzo dokładnie pamiętam ten dzień i Mszę św. odprawianą przez Ojca Pio oraz fakt, że spowiadałem się u niego. Ale wtedy nie uświadamiałem sobie tego. To, że spotkałem niezwykłego człowieka, zrozumiałem później. Inaczej było z Janem Pawłem II. Szczególnie zapamiętałem pierwsze spotkanie z nim. Zostaliśmy całą rodziną zaproszeni na Mszę św. w maleńkim kościółku w Watykanie. Pamiętam do dziś, jak trzęsły mi się nogi, gdy miałem czytać lekcję, ale to wtedy uświadomiłem sobie niezwykłość i świętość Jana Pawła II. Kolejne spotkania to były niecodzienne chwile spędzone z moim drugim Ojcem, jak nazywam bł. Jana Pawła II. W mojej pamięci niezatarte wrażenie pozostawiło również poznanie Matki Teresy z Kalkuty. Ona była pełna niezwykłej mocy. Myślę, że miałem wielkie szczęście, iż spotkałem tych niezwykłych ludzi. Ich świętość się zauważało, przebywając z nimi. Ta świętość z nich promieniowała i – myślę, że podobnie jak wielu innych – czułem się nią ubogacany.
– Jak postrzega Pan nasz kraj, co sądzi o ojczyźnie Jana Pawła II?
– Polska to piękny kraj. Bardzo mi się u was podoba. Po raz kolejny odkrywam tu ciepłe miejsca – pomimo śniegu, który wolę w kinie (śmiech) – oraz dobrych, serdecznych ludzi. I wierzę, że jeszcze tu wrócę!