Papież-Polak wykorzystywał te same metody, starając się wspierać katolickich liderów działających na rzecz sprawiedliwości i pokoju w Ameryce Środkowej w obliczu tamtejszych marksistowskich rządów i powstań. Komunistyczny napór w tym regionie zaczął słabnąć po tym, jak podczas papieskiej Mszy w Mangui w 1983 roku Jan Paweł II otwarcie wystąpił przeciwko młodzieży wznoszącej okrzyki poparcia dla Daniela Ortegi i jego towarzyszy – zaś ta sytuacja, włącznie z papieskim żądaniem, by Ortega wraz ze swą świtą uciszyli się i pozwolili Janowi Pawłowi II wygłosić kazanie, była transmitowana w całym regionie (a to dzięki umiejętnym zabiegom o. Roberto Tucciego SJ, który odpowiadał za organizację papieskich pielgrzymek). Zarazem jednak Jan Paweł II, gdy wydawało się to wskazane, był gotów odgrywać rolę cichego rozjemcy, prowadząc działania zakulisowe, podczas gdy miejscowi duchowni otwarcie potępiali niesprawiedliwość: metoda ta sprawdziła się w Argentynie, Chile i na Filipinach, gdzie papież spotykał się z lokalnymi działaczami na rzecz praw człowieka i politycznymi reformatorami (milcząco udzielając im w ten sposób błogosławieństwa), jednocześnie prywatnie starając się wywrzeć wpływ na argentyńskich wojskowych, generała Augusto Pinocheta oraz prezydenta Ferdinanda Marcosa, których przynaglał do szanowania praw człowieka oraz przywrócenia demokracji w rządzonych przez nich państwach.
Reklama
Oto zatem lekcja płynąca dla nas współczesnych: presja moralna może być istotnym czynnikiem w polityce światowej, lecz do skutecznego wspierania praw człowieka i obrony libertas ecclesiae potrzeba zręczności – zręczności dyplomatycznej oraz zręczności w toczonych bitwach ideowych.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Lekcja piąta: Należy słuchać męczenników.
Nie jest tak, że zwolennicy Ostpolitik, jaka dominowała w watykańskiej dyplomacji względem Europy Środkowo-Wschodniej od 1963 roku do wyboru Karola Wojtyły na papieża, lekceważąco odnosili się do prześladowanych Kościołów lokalnych za żelazną kurtyną. Jednak skłaniali się oni ku postrzeganiu bezkompromisowości tych ostatnich jako przeszkody w osiągnięciu dyplomatycznego porozumienia pomiędzy Stolicą Apostolską i reżimami komunistycznymi. Zaś z punktu widzenia Ostpolitik tego typu ugoda musiała zostać osiągnięta, ponieważ jałtański podział Europy miał nie tyle stanowić tymczasową aberrację w światowej polityce, co być rzeczywistością już permanentną. Tak więc w dekadzie poprzedzającej wybór Jana Pawła II papież Paweł VI usunął kard. Josefa Berana i kard. Józsefa Mindszenty’ego z ich urzędów w Pradze i Budapeszcie oraz zachowywał dystans względem pozostającego na wygnaniu kard. Josyfa Slipyja, przywódcy Kościoła greckokatolickiego na zajętej przez Sowietów Ukrainie.
Reklama
Natomiast Jan Paweł II już od dawna odmiennie interpretował sytuację męczenników-wyznawców z podziemnych Kościołów zza żelaznej kurtyny. Jego zdaniem świadectwo dawane przez tych odważnych ludzi, żywych i umarłych, pomagało w umacnianiu kulturowego, odwołującego się do religii oporu względem komunizmu, bowiem stanowiło wyjątkowe ucieleśnienie presji moralnej, jaka mogła i powinna być wywierana na reżimy komunistyczne. A zatem Karol Wojtyła, będąc jeszcze arcybiskupem krakowskim, potajemnie wyświęcał kapłanów mających posługiwać w podziemnym Kościele w Czechosłowacji, de facto milcząco występując przeciwko watykańskiej Ostpolitik. Już zasiadając na Stolicy Piotrowej zadbał o to, by świat (a zwłaszcza władze na Kremlu) dowiedział się o jego spotkaniu z ukraińskim kard. Slipyjem, przywódcą największego wówczas Kościoła podziemnego, które odbyło się miesiąc po wyborze Karola Wojtyły na papieża. Było to zarazem kilka tygodni po tym, jak Jan Paweł II przesłał swą kardynalską piuskę do ostrobramskiego sanktuarium w Wilnie w geście solidarności z kolejnym cierpiącym i dotkliwie prześladowanym Kościołem lokalnym – gest ten został odwzajemniony w ciągu kilku tygodni, kiedy to powstał litewski Komitet Obrony Praw Ludzi Wierzących, będący później jednym z najbardziej zawziętych orędowników praw człowieka w Związku Radzieckim.
Ten schemat działania powtarzał się przez cały pontyfikat i nie sprowadzał się tylko do udzielania przez papieża wsparcia współwyznawcom. Jan Paweł II korzystał z osobistych kontaktów w ZSRR, by pozostawać poinformowanym na temat nastrojów panujących wśród tamtejszych, ciężko doświadczanych obrońców praw człowieka. Wskutek tej potajemnej, papieskiej operacji wywiadowczej doszło między innymi do spotkania, które odbyło się w grudniu 1985 roku w Watykanie, a w którym oprócz Jana Pawła II wzięła udział Jelena Bonner, żona Andrieja Sacharowa – zaś spotkanie to zostało zorganizowane przez jedną z nieoficjalnych „agentek” papieża, Irinę Iłowajską Alberti, niegdyś sekretarkę Aleksandra Sołżenicyna na jego wygnaniu w Vermont.
Reklama
Według Jana Pawła II dawane przez współczesnych męczenników-wyznawców świadectwo samo w sobie zasługiwało na wielki szacunek: papież-Polak był przekonany, że tak jak Kościół doznaje poniżenia, ustępując żądaniom totalitarnych prześladowców, tak też doświadcza umocnienia, doceniając świadectwo swych córek i synów, którzy podjęli ryzyko wolności i byli zmuszeni za to zapłacić. Papież wydawał się również sądzić, że szacunek dla prześladowanego Kościoła ma istotne znaczenie dla dyplomatycznych przedsięwzięć Stolicy Apostolskiej w sferze światowej polityki: działa niczym hamulec dla pragmatyki Realpolitik, która jest powszechna wśród europejskich dyplomatów, ale która na dłuższą metę nie jest ani pragmatyczna, ani realistyczna.
Zarówno politycy, jak i duchowni mogą wyciągnąć z tego szereg wniosków odnośnie do sposobu radzenia sobie z wyzwaniami XXI wieku, takimi jak przechodzenie Kuby w postkomunistyczną przyszłość, coraz bardziej asertywna postawa Chin czy potrzeba właściwego reagowania na śmiertelne zagrożenie, jakim dla chrześcijańskich wspólnot na Środkowym Wschodzie i w Afryce jest dżihadystyczny islam. Wsłuchanie się w głos męczenników-wyznawców z tych regionów pozwoli zidentyfikować przeszkody, uniemożliwiające poprawę ich sytuacji w tych trudnych warunkach. Publiczne i wytrwałe zwracanie uwagi na dawane przez nich świadectwo może też zapewnić im pewną ochronę, zarazem pomagając w podtrzymywaniu „oaz” społeczeństwa obywatelskiego, mających kluczowe znaczenie dla przyszłego rozwoju sprawiedliwości i pokoju na Kubie, w Chinach, na Środkowym Wschodzie oraz w Afryce.
Lekcja szósta: Trzeba myśleć długoterminowo, nie poświęcając podstawowych zasad w imię czegoś, co może wydawać się natychmiastową korzyścią.
Reklama
W połowie lat osiemdziesiątych, gdy w Polsce zniesiono już stan wojenny, ale działalność Związku Zawodowego „Solidarność” wciąż była prawnie zakazana, przedstawiciele komunistycznego rządu, na czele którego stał generał Wojciech Jaruzelski, po cichu zwrócili się do przywódców polskiego Kościoła z pewną propozycją: władze państwowe rozpoczną debatę na temat Polskiej przyszłości, w której ich partnerem miałby być Kościół. Niektórzy polscy duchowni uznali tę ofertę za kuszącą. Jednak Jan Paweł II nie chwycił tej przynęty. Jego zdaniem właściwym reprezentantem polskiego społeczeństwa obywatelskiego była Solidarność, zaś Kościół nie powinien jej w tej roli zastępować – tym bardziej, że oznaczałoby to milczącą zgodę na prawne nieistnienie Solidarności. Kościół mógł ułatwić dialog między władzami i opozycją, ale nie powinien przejmować roli tej ostatniej.
Decyzja ta miała korzenie teologiczne. Zgodnie z przyjmowaną przez Jana Pawła II eklezjologią Kościół nie może być stronniczym aktorem politycznym, bowiem kłóciłoby się to z jego eucharystyczną naturą (którą to kwestię papież podkreślał przy krytykowaniu rozmaitych odmian teologii wyzwolenia, rozpowszechnionej w Ameryce Łacińskiej). Stanowisko to wynikało również z doktryny społecznej Jana Pawła II. Według właściwej jej wizji wolnego i cnotliwego społeczeństwa, Kościół ma formować ludzi, którzy będą tworzyć społeczeństwo obywatelskie oraz instytucje polityczne, realizujące polityczne zadania – sam Kościół jako taki nie jest podmiotem politycznym, choć, co oczywiste, ma prawo wypowiadać się w ramach społeczeństwa obywatelskiego.
Reklama
We wspomnianej sytuacji niezgoda Kościoła na odgrywanie w Polsce roli „partii opozycyjnej” w relacjach z „wiodącą prym” partią komunistyczną zwiększyła presję wywieraną na reżim Jaruzelskiego, by uznał on prawdziwą polską opozycję, reprezentowaną przez Solidarność. A zatem pryncypialna decyzja, podjęta przez Jana Pawła II, pomogła wytworzyć warunki umożliwiające zwołanie Okrągłego Stołu na początku 1989 roku oraz przeprowadzenie częściowo wolnych wyborów w czerwcu 1989 roku. Zaś te właśnie wybory, dające Solidarności zdecydowane zwycięstwo, pozwoliły na utworzenie pierwszego niekomunistycznego rządu w powojennych dziejach Polski, do czego doszło we wrześniu tego samego roku.
Oto płynąca stąd lekcja: zarówno sprawie wolności, jak i sprawie Kościoła najlepiej służy sytuacja, gdy politycy i duchowni myślą długodystansowo i nie biorą w nawias ani nie umniejszają podstawowych zasad w imię czegoś, co może im się wydawać natychmiastową korzyścią. Wniosek ten ma znaczenie dla rozważań nad rolą, jaką Kościół powinien odgrywać dziś na Kubie, gdzie zrozumiałe dążenie katolickich liderów do umacniania instytucjonalnej infrastruktury Kościoła powinno iść w parze z żarliwą obroną tych dysydentów, którzy tworzą sam rdzeń przyszłego kubańskiego społeczeństwa obywatelskiego. Szósta „lekcja Jana Pawła II” powinna również stanowić przestrogę w kontekście ewidentnych wysiłków Stolicy Apostolskiej na rzecz nawiązania pełnych stosunków dyplomatycznych z Chińską Republiką Ludową. W obecnych okolicznościach do zawarcia tego typu ugody konieczne byłoby zerwanie przez Watykan dyplomatycznych relacji z tajwańską Republiką Chińską – pierwszą demokracją w dziejach Chin. Jaki sygnał wysłałoby takie porozumienie, zawarte takim kosztem, odnośnie do przyjmowanej w Kościele katolickim wizji przyszłości Chin? Co mówiłoby ono na temat zatroskania Kościoła o ciężko doświadczanych i często prześladowanych orędowników obywatelskiego społeczeństwa w Chinach, pragnących nieautorytarnej i otwartej przyszłości?
Reklama
Nie uda się nam znacząco rozwinąć ewangelicznej misji Kościoła na Kubie ani poczynić większego kroku ku Chinom przyszłości, jeśli zbyt łatwo będziemy ustępować panującym w tych krajach reżimom. Nie przybliżymy też kresu kubańskiego komunizmu ani chińskiego totalitaryzmu.
Z lekcji tej płyną również wnioski odnośnie do stanowiska, jakie Stolica Apostolska powinna zająć w kwestii Ukrainy. W świetle smutnego, jednoznacznie teraz widocznego faktu, że obecna hierarchia Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej – w tym zwłaszcza patriarcha Cyryl i jego główny współpracownik w kwestiach ekumenicznych, metropolita Hilarion – jest narzędziem rosyjskich władz państwowych, odgrywając żałosną rolę w kremlowskiej propagandzie i kampaniach dezinformacyjnych oraz błogosławiąc inwazję w imię fałszywej wizji dziejów chrześcijaństwa wśród Słowian wschodnich, konieczne jest ponowne przemyślenie wieloletniej postawy Watykanu, kładącej nacisk na serdeczne relacje z Cerkwią w Rosji. W aktualnych okolicznościach nie jest możliwe ani wspólne, ekumeniczne występowanie w obronie międzynarodowych norm prawnych, ani prowadzenie poważnego dialogu teologicznego. Udawanie, że jest inaczej, tylko powiększa krzywdę wyrządzaną przez agresorów.
Lekcja siódma: „Rzeczywistość” medialna niekoniecznie jest rzeczywista, a mężowie stanu nie mogą być akolitami prezentowanych w niej „narracji”.
Reklama
Mimowolnie najzabawniejszy komentarz odnośnie do publicznego znaczenia papieża Jana Pawła II można znaleźć w pewnym artykule wstępnym z „New York Timesa”. 5 czerwca 1979 roku, gdy papież-Polak był w połowie swej historycznej pielgrzymki do Polski, w czasopiśmie tym opublikowano dotyczący jej tekst, kończący się następującą konkluzją: „O ile wizyta Jana Pawła II w Polsce z pewnością ożywi Kościół rzymskokatolicki w tym kraju, nie stanowi ona zagrożenia dla tamtejszego porządku politycznego ani dla ustroju panującego w Europie Wschodniej”.
Ależ błąd.
Dlaczego redaktorzy „New York Timesa” tak nietrafnie zinterpretowali to, co działo się wówczas w Polsce? Podejrzewam, że stało się tak po części dlatego, że uznawali oni „Kościół rzymskokatolicki w tym kraju” za równie nieistotny „dla tamtejszego porządku politycznego oraz dla ustroju panującego w Europie Wschodniej”, co Polskie Towarzystwo Płaskiej Ziemi (analogia ta nieźle oddaje ogólny stosunek „New York Timesa” względem Kościoła katolickiego). Ponadto w progresywnym świecie (dla którego „New York Times” był zarówno zwierciadłem, jak i nieomylną wyrocznią) panowało przekonanie, że zimna wojna zakończy się wówczas, gdy coraz bardziej socjaldemokratyczny Zachód upodobni się do liberalizującego się Wschodu, a mur berliński po prostu straci rację bytu – „narracja” ta była popularna również w pewnych kręgach europejskich (oraz watykańskich). Do tego redaktorzy „New York Timesa” żywili obawę – podzielaną przez wieku politycznych „realistów” w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej – że jakiekolwiek naruszenie powojennego porządku jałtańskiego grozi nuklearnym holokaustem. A zatem, choć oznaczało to nieszczęście dla ludzi należących do tak zwanych „narodów ujarzmionych”, ówczesny stan rzeczy musiał dalej trwać, by przypadkiem nie zostały rozbudzone jeszcze potężniejsze demony.
Reklama
Te trzy „narracje” – narracja o politycznej nieistotności religii w drugiej połowie XX wieku, narracja o „upodabnianiu się” oraz narracja głosząca, że wszelkie zmiany rodzą groźbę wojny nuklearnej – wydawały się rzeczywistością. Nie były nią jednak, stanowiąc zaledwie jej imitacje czy symulakra. Jan Paweł II w swej mądrości zdawał sobie z tego sprawę i dostosowywał swe postępowanie do faktycznej rzeczywistości, zgodnie z którą opór stawiany w imię ochrony praw człowieka, mający moralny charakter i oparty na jednoznacznym i trafnym sposobie pojmowania godności osoby ludzkiej, stanowił uderzenie w najczulsze miejsce komunizmu, będąc jednym z kluczowych elementów mogących rozstrzygnąć zimną wojnę na korzyść sił wolności.
Obecnie problem polegający na braniu „rzeczywistości medialnej” czy „narracji” za faktyczną rzeczywistość jest jeszcze poważniejszy niż było to w 1978 roku, a to ze względu na powszechność mediów społecznościowych oraz natychmiastowo publikowanych komentarzy internetowych – pod wpływem tych dwóch czynników z łatwością rodzą się „narracje” sprawiające wrażenie „rzeczywistości”. Jednak politycy XXI wieku dobrze zrobią, jeśli będą naśladować Jana Pawła II, odczytując „znaki czasu” w sposób bardziej przenikliwy niż jest to możliwe przez pryzmat tego typu „narracji”. Ta sama uwaga dotyczy ludzi Kościoła: ci kościelni liderzy (zarówno duchowni, jak i świeccy), którzy odwołują się raczej do tworzonych przez media „narracji” na temat Kościoła katolickiego niż do nakazów Ewangelii, nie przyczynią się do rozwoju ewangelicznej misji Kościoła ani nie pomogą w obronie ludzkiej godności i wolności. Ewangelii właściwa jest moc, która jest w stanie rozbijać nawet najbardziej zwarte, fałszywe „narracje”.
Reklama
Wreszcie, jakie wnioski każdy z nas może wyciągnąć z faktu, że św. Jan Paweł II wywarł tak wyjątkowy wpływ na sprawy publiczne? Choć papież-Polak wykazywał się wieloma godnymi podziwu zaletami, których naśladowanie byłoby dobre dla nas wszystkich, w obecnych warunkach historycznych chyba najbardziej wymowna i inspirująca jest jego niezgoda na poddawanie się tyranii „tego, co możliwe”.
Reklama
Wielkie nadzieje, które zrodziły się w związku z Rewolucją 1989 roku, upadkiem Związku Radzieckiego, rozmaitymi „kolorowymi rewolucjami” w świecie postkomunistycznym czy Arabską Wiosną, często okazywały się zawodne. „Historia” ewidentnie się nie zakończyła, a siły opowiadające się za panowaniem w świecie uporządkowanej wolności wydają się być obecnie w odwrocie. W zbyt wielu regionach Ameryki Łacińskiej na nowo zapanowała na stałe mieszanka albo korupcji i autorytaryzmu, albo korupcji i niekompetencji, albo korupcji, niekompetencji i autorytaryzmu. Choć znaczna część Europy wykazuje się godnym podziwem hartem ducha w obliczu rosyjskiej inwazji na Ukrainę oraz prowadzonej tam przez Rosjan brutalnej wojny, Europa Zachodnia nadal doświadcza kryzysu cywilizacyjnego morale, którego duchowej natury nie dostrzeże tylko ktoś cechujący się zawinioną ignorancją lub fanatycznym sekularyzmem. W roku 1989 – czy nawet jeszcze na przełomie tysiącleci – niewielu ludzi mogło się spodziewać, że wolność religijna stanie się na Zachodzie przedmiotem ataku zaledwie dwie dekady po jej odrodzeniu w świecie postkomunistycznym. To, co papież Franciszek trafnie określił mianem kultury „użyć i wyrzucić” – w ramach której nie tylko dobra konsumpcyjne, ale również ludzie traktowani są jak rzeczy jednorazowego użytku – prowadzi do rozkładu moralno-kulturowej tkanki naszej cywilizacji. W całym zachodnim świecie toczy się bój pomiędzy radykalnie odmiennymi koncepcjami ludzkiej osoby, ludzkiej wspólnoty oraz ludzkiego przeznaczenia.
W takiej chwili niezbędne jest, byśmy wzięli przykład z Jana Pawła II, nie nakładając sobie samym kajdan niskich oczekiwań i nie ulegając tyranii „tego, co możliwe” – gdzie „to, co możliwe” jest definiowane w oparciu o panującą akurat obiegową mądrość. Gdyby Karol Wojtyła, zostawszy Janem Pawłem II, kierował się takimi właśnie obiegowymi mądrościami, to poprzestałby na przystosowywaniu Kościoła katolickiego do sytuacji, w której wspólnota chrześcijańska nieuchronnie traci na znaczeniu, a świat pozostaje trwale podzielony według geopolitycznych i ideologicznych granic, określonych jeszcze w latach czterdziestych. Jednak ponieważ żywił on głębszą wiarę, a zatem widział wszystko bardziej wyraźnie, był w stanie dostrzegać źródła kościelnej odnowy tam, gdzie inni zauważali tylko rozkład, oraz drzwi otwierające się dla wolności tam, gdzie zdaniem innych stały mury nie do przebicia. Ponieważ odmówił poddania się tyranii „tego, co możliwe”, przyczynił się do przemieniania tego, co wydawało się niemożliwe, w coś nie tylko możliwego, ale wręcz rzeczywistego.
Reklama
Jak udowodniła historia, jego słynne wezwanie z 22 października 1978 roku – „Nie lękajcie się!” – nie było wyrazem romantyzmu. Wynikało ono z najgłębszego, najprawdziwszego realizmu. Jak papież ujął to w przemówieniu skierowanym do tysięcy młodych ludzi, zgromadzonych w czerwcu 1979 roku w Krakowie w pobliżu miejsca męczeńskiej śmierci św. Stanisława, „Lękajcie się tylko lekkomyślności i małoduszności”. Dobrze byłoby, gdyby świat posłuchał tego wezwania i podjął to wyzwanie – do głoszenia których szczególnie predestynowana jest Stolica Apostolska, jeśli tylko wyciągnie właściwe wnioski z porażek Ostpolitik z lat siedemdziesiątych oraz zaczerpnie lekcję dyplomacji od świętego.
George Weigel
tłum. Eliza Litak