Reklama

Świat

Kolacja z Papuasami

Teraz gdy ktoś mnie zapyta, gdzie jest koniec świata, będę już wiedział... jestem niemal u kresu sił i z radością witam punkt docelowy.

Niedziela Ogólnopolska 8/2024, str. 54-56

[ TEMATY ]

wyprawa

Jacek Pałkiewicz

Wojownik ze szczepu Bausi daje pokaz kunsztu myśliwskiego

Wojownik ze szczepu Bausi daje pokaz kunsztu myśliwskiego

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Po kilkudniowej podróży rzeką Mamberamo i przez las tropikalny natykamy się na plantację sagowców dostarczających głównego pożywienia Papuasom. To znak, że wchodzimy w krąg wpływów homo sapiens. I rzeczywiście, 10 minut potem trafiamy na małą osadę. Grupa tubylców przypatruje się nam w milczeniu, nie zdradzając żadnych emocji. Są średniego wzrostu, szczupli, ich ciemna skóra błyszczy w słońcu, a kręcone włosy strzelają w niebo lub wiją się wzdłuż policzków. Nagość jest tutaj rzeczą zupełnie normalną. Jedynym przyodziewkiem mężczyzn jest opaska wokół bioder, a kobiet – spódniczka z rafii.

Chwila milczenia trwa. One, nasz przewodnik, wcale nie rzuca się do tłumaczenia, kogo to przyprowadził. Mężczyźni stają w półkolu, każdy z jakąś bronią w dłoni. Maczeta, łuk, dzida, kij, a dwóch najstarszych ma przerzucone przez ramię słynne kamienne topory. Wojownicy o dzikim wyrazie twarzy wyglądają naprawdę groźnie. I chociaż One zapewniał wcześniej, że ta wspólnota już od pewnego czasu nie zajmuje się polowaniem na ludzkie głowy i coraz rzadsze są tutaj waśnie międzyplemienne, w których padają ofiary, napięcie i niepewność są wręcz namacalne.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

W pewnej chwili, niejako z rozpędu, przez szpaler mężczyzn przebija się szeroka w ramionach kobieta. Zatrzymuje się trzy kroki przed nami, przyglądając się nam jak cyrkowym małpkom. Napięcie się rozładowuje, gdy przygięta i pomarszczona kobieta z lekko rozchylonymi ustami, wyglądająca na dobre 60 lat – choć z pewnością nie przekroczyła jeszcze czterdziestki – zbliża się do mnie, unosi wzrok i dotyka mojego ramienia. Dostrzegam, że brakuje jej małego palca, jest ucięty w połowie. Przypominam sobie, co czytałem o dawnej tradycji pogrzebowej kultywowanej w plemieniu Bausi: po śmierci bliskiej osoby amputuje się jeden palec jako poświęcenie cząstki siebie. Oto mam jej przykład. Kobieta opuszcza rękę, potem głaszcze moją dłoń. Po krótkiej chwili oddala się zmieszana, ale gest ten wystarcza na przełamanie niedostrzegalnej bariery, która nas rozdzielała.

Reklama

Pojawia się, stojący dotąd nieco z tyłu, imponującego wzrostu wojownik. Oczywiście imponującego jak na nich, bo sięga dobrych 165 cm. Wygląda naprawdę groźnie. Krótkie kręcone czarne włosy z wpiętymi dwoma wielkimi kolorowymi piórami otacza opaska, w którą nad brązowym czołem zatknięty jest rodzaj futerka stanowiącego coś w stylu finezyjnej treski. Spod tej kitki wyziera dwukolorowa twarz: jej prawa strona lśni czernią, lewa zaś jest niemal biała. Wódz po prostu posmarował policzki, wąs i brodę dwiema maziami czy błotami różnych odcieni. Najbardziej imponujące są jednak dwa długie, na dobre 10 cm, kły jakiegoś dzika, wmontowane chyba na stałe. Ich białe zakręcone szable sięgają skroni, upodabniając wojownika do dzikiego stwora. Jedynym zgrzytem – z naszego punktu widzenia – w tym spójnym, pełnym grozy obrazku jest różowy kwiatek zatknięty niedbale za lewe ucho.

Przekonawszy się, że mam do czynienia z wodzem szczepu, tradycyjnie wyciągam dary: maczetę, noże, woreczek soli. Mam zwyczaj przywozić rzeczy, które będą przydatne, a przy tym nie wniosą chaosu w tę małą cywilizację. Mężczyzna ogląda prezenty, kiwa głową z wyraźną akceptacją i z godnością zaprasza nas do wnętrza okrągłej chaty z paleniskiem.

– Teraz gdy ktoś mnie zapyta, gdzie jest koniec świata, będę już wiedział – ocieram z uśmiechem pot z czoła i rzucam w kąt swój wór. Ocieram, bo zalewa mi oczy, z uśmiechem, bo tego wymaga sytuacja. Jako szef wyprawy muszę dawać przykład. Podobnie jednak jak moi ludzie jestem niemal u kresu sił i z radością witam punkt docelowy.

One krąży wokół mnie i pochrząkuje niecierpliwie.

– A, jasne! – przypominam sobie i wyciągam jego zapłatę – nóż myśliwski.

Chłopak porywa go, pokwikując z radością, i znika w otworze chaty. Mam nadzieję, że nie jest już w drodze do swojego domku – chcemy z jego pomocą za kilka dni trafić tam z powrotem, by spłynąć naszą tratwą do cywilizacji.

Reklama

Ponieważ nikt nie biegnie do nas z posiłkiem, zjadamy szybkie dania, które przynieśliśmy ze sobą, i wyruszamy na zwiedzanie wioski. Początkowo towarzyszy nam tłum, potem wykruszają się mężczyźni, wreszcie i kobiety wracają do swoich zajęć. Wiernie towarzyszą nam tylko dzieci, dla których jesteśmy niekończącą się atrakcją.

Z przechadzki wynika, że miejscowa ludność, która żyje z uprawy słodkich ziemniaków, używa bambusa do sporządzania pojemników na wodę, włókna roślinnego jako sznurów i okrycia, z pochrzynu wytwarza maty i kaptury przeciwdeszczowe, a z trzciny – strzały do łuków. Jedynymi zwierzętami domowymi okazują się świnie, bardzo podobne do tych europejskich. Są tutaj nie tyle źródłem pożywienia, ile towarem wymiennym. Często są niezbędne w różnych relacjach społecznych, przy łagodzeniu sporów czy zawieraniu układu pokojowego. Dowiadujemy się, że co kilka lat, kiedy zgromadzi się więcej świń w wiosce, naczelnik ogłasza trwające tydzień święto „mauwe”. Zaprzestaje się wtedy wszelkich walk, ustaje praca, chłopców i dziewczęta poddaje się ceremonii inicjacji, po której mogą już na pełnych prawach uczestniczyć w życiu plemiennym. Święto to jest także okazją do zawierania małżeństw.

Plączemy się już pojedynczo, podglądając życie tubylców. W jednej z chat dostrzegam bardzo starą tarczę, którą właściciel jest gotów wymienić na nóż. Wkrótce przed naszym domkiem defiluje sporo osób, proponując na sprzedaż wiele oryginalnych przedmiotów. Tak więc staję się posiadaczem kilku bardzo wartościowych drewnianych posągów, łuków z kompletami strzał i oryginalnego totemu. Kolekcja wzbogaci zbiory mojego prywatnego muzeum etnograficznego, w którym znajdują się okazy o wartości zabytkowej i artystycznej, mogące wzbudzić apetyt nawet najbardziej prestiżowych instytucji tego rodzaju.

Reklama

Przyglądam się, jak jeden z mężczyzn z wielką wprawą rąbie kamiennym toporem drzewo, rozszczepiając je na mniejsze fragmenty. Okazuje się, że jest on rodzajem szamana. Otwarta uniesiona dłoń oznacza to samo, co u nas: czekaj. Czekam więc. Dołączają do mnie pozostali towarzysze i całą czwórką jesteśmy świadkami, jak z plecionej bambusowej chaty krytej słomą szaman z namaszczeniem wynosi sczerniałą mumię! Postać, najwyraźniej bardzo lekka, siedzi w kucki, ręce ma opuszczone wzdłuż ciała, a wieczny niemy krzyk wydobywa się z jej rozwartej szczęki. Głowę otacza rodzaj aureoli wykonanej z plecionych włókien i zamontowanej tuż nad czarnymi oczodołami. Postać upiększa słomiany krawat – i to całe odzienie petryfikowanego przodka.

Przed wieczorem przygotowujemy nasze wiszące domki. Specyfika hamaków dżunglowych polega na tym, że dzięki przywiązaniu do przeciwległych drzew kilku linek i gum tworzy się rodzaj osłoniętej dachem kabiny zapinanej na zamek. Jej ściany tworzy gęsta siatka moskitiery, a podłogę – silna płachta. Sen jest bronią – powiadają komandosi jednostek specjalnych. Od półwiecza sam sprawdzam moc tego przysłowia. Zmęczenie, ból, skrajne wyczerpanie, przegrzanie pojawiają się podczas wędrówki. Możliwość odpoczynku w suchym, ciepłym śpiworze, w poczuciu bezpieczeństwa, regeneruje siły i pozwala stawić czoła wyzwaniom kolejnego dnia.

Na kolację dostajemy wybór i jak jeden mąż sięgamy po ryż pieczony w ognisku, ze złamanego bambusa robiąc sobie zupełnie wygodne łyżki. Alternatywą był lokalny przysmak – przyniesione prosto z lasu wijące się, grube jak kciuk białe larwy z czarnymi łebkami.

Zdziwieni, że pogardzamy takim przysmakiem, tubylcy rozdzielają ruszające się delicje między siebie. Patrzę bez zazdrości, jak wkładają larwy do ust i ściskają je białymi zębami tak mocno, że pęka powłoka i biały płyn rozlewa się w ustach. Jedyne, co tu nie pasuje, to mina błogiej rozkoszy, która rysuje się na twarzy każdego z larwopożeraczy. Cóż, smacznego.

reporter, eksplorator

2024-02-20 14:07

Ocena: +3 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Teraz Polska

Uczestnicy rowerowej pielgrzymki, której organizatorem jest zespół „Rozkręć Wiarę”, wyruszyli spod konkatedry w Żywcu na objazd Polski.

Wydarzenie miało miejsce 27 lipca. To już dziesiąta edycja tej imprezy. Start poprzedziła modlitwa i błogosławieństwo. Nie zabrakło również honorowej rundy wokół rynku. – Ogłaszam zakaz przewracania się i wypadków – z humorem apelował o rozsądek na drodze ks. Grzegorz Kierpiec, inicjator pielgrzymki.

CZYTAJ DALEJ

Św. Florian - patron strażaków

Św. Florianie, miej ten dom w obronie, niechaj płomieniem od ognia nie chłonie! - modlili się niegdyś mieszkańcy Krakowa, których św. Florian jest patronem. W 1700. rocznicę Jego męczeńskiej śmierci, właśnie z Krakowa katedra diecezji warszawsko-praskiej otrzyma relikwie swojego Patrona. Kim był ten Święty, którego za patrona obrali także strażacy, a od którego imienia zapożyczyło swą nazwę ponad 40 miejscowości w Polsce?

Zachowane do dziś źródła zgodnie podają, że był on chrześcijaninem żyjącym podczas prześladowań w czasach cesarza Dioklecjana. Ten wysoki urzędnik rzymski, a według większości źródeł oficer wojsk cesarskich, był dowódcą w naddunajskiej prowincji Norikum. Kiedy rozpoczęło się prześladowanie chrześcijan, udał się do swoich braci w wierze, aby ich pokrzepić i wspomóc. Kiedy dowiedział się o tym Akwilinus, wierny urzędnik Dioklecjana, nakazał aresztowanie Floriana. Nakazano mu wtedy, aby zapalił kadzidło przed bóstwem pogańskim. Kiedy odmówił, groźbami i obietnicami próbowano zmienić jego decyzję. Florian nie zaparł się wiary. Wówczas ubiczowano go, szarpano jego ciało żelaznymi hakami, a następnie umieszczono mu kamień u szyi i zatopiono w rzece Enns. Za jego przykładem śmierć miało ponieść 40 innych chrześcijan.
Ciało męczennika Floriana odnalazła pobożna Waleria i ze czcią pochowała. Według tradycji miał się on jej ukazać we śnie i wskazać gdzie, strzeżone przez orła, spoczywały jego zwłoki. Z czasem w miejscu pochówku powstała kaplica, potem kościół i klasztor najpierw benedyktynów, a potem kanoników laterańskich. Sama zaś miejscowość - położona na terenie dzisiejszej górnej Austrii - otrzymała nazwę St. Florian i stała się jednym z ważniejszych ośrodków życia religijnego. Z czasem relikwie zabrano do Rzymu, by za jego pośrednictwem wyjednać Wiecznemu Miastu pokój w czasach ciągłych napadów Greków.
Do Polski relikwie św. Floriana sprowadził w 1184 książę Kazimierz Sprawiedliwy, syn Bolesława Krzywoustego. Najwybitniejszy polski historyk ks. Jan Długosz, zanotował: „Papież Lucjusz III chcąc się przychylić do ciągłych próśb monarchy polskiego Kazimierza, postanawia dać rzeczonemu księciu i katedrze krakowskiej ciało niezwykłego męczennika św. Floriana. Na większą cześć zarówno świętego, jak i Polaków, posłał kości świętego ciała księciu polskiemu Kazimierzowi i katedrze krakowskiej przez biskupa Modeny Idziego. Ten, przybywszy ze świętymi szczątkami do Krakowa dwudziestego siódmego października, został przyjęty z wielkimi honorami, wśród oznak powszechnej radości i wesela przez księcia Kazimierza, biskupa krakowskiego Gedko, wszystkie bez wyjątku stany i klasztory, które wyszły naprzeciw niego siedem mil. Wszyscy cieszyli się, że Polakom, za zmiłowaniem Bożym, przybył nowy orędownik i opiekun i że katedra krakowska nabrała nowego blasku przez złożenie w niej ciała sławnego męczennika. Tam też złożono wniesione w tłumnej procesji ludu rzeczone ciało, a przez ten zaszczytny depozyt rozeszła się daleko i szeroko jego chwała. Na cześć św. Męczennika biskup krakowski Gedko zbudował poza murami Krakowa, z wielkim nakładem kosztów, kościół kunsztownej roboty, który dzięki łaskawości Bożej przetrwał dotąd. Biskupa zaś Modeny Idziego, obdarowanego hojnie przez księcia Kazimierza i biskupa krakowskiego Gedko, odprawiono do Rzymu. Od tego czasu zaczęli Polacy, zarówno rycerze, jak i mieszczanie i wieśniacy, na cześć i pamiątkę św. Floriana nadawać na chrzcie to imię”.
W delegacji odbierającej relikwie znajdował się bł. Wincenty Kadłubek, późniejszy biskup krakowski, a następnie mnich cysterski.
Relikwie trafiły do katedry na Wawelu; cześć z nich zachowano dla wspomnianego kościoła „poza murami Krakowa”, czyli dla wzniesionej w 1185 r. świątyni na Kleparzu, obecnej bazyliki mniejszej, w której w l. 1949-1951 jako wikariusz służył posługą kapłańską obecny Ojciec Święty.
W 1436 r. św. Florian został ogłoszony przez kard. Zbigniewa Oleśnickiego współpatronem Królestwa Polskiego (obok świętych Wojciecha, Stanisława i Wacława) oraz patronem katedry i diecezji krakowskiej (wraz ze św. Stanisławem). W XVI w. wprowadzono w Krakowie 4 maja, w dniu wspomnienia św. Floriana, doroczną procesję z kolegiaty na Kleparzu do katedry wawelskiej. Natomiast w poniedziałki każdego tygodnia, na Wawelu wystawiano relikwie Świętego. Jego kult wzmógł się po 1528 r., kiedy to wielki pożar strawił Kleparz. Ocalał wtedy jedynie kościół św. Floriana. To właśnie odtąd zaczęto czcić św. Floriana jako patrona od pożogi ognia i opiekuna strażaków. Z biegiem lat zaczęli go czcić nie tylko strażacy, ale wszyscy mający kontakt z ogniem: hutnicy, metalowcy, kominiarze, piekarze. Za swojego patrona obrali go nie tylko mieszkańcy Krakowa, ale także Chorzowa (od 1993 r.).
Ojciec Święty z okazji 800-lecia bliskiej mu parafii na Kleparzu pisał: „Święty Florian stał się dla nas wymownym znakiem (...) szczególnej więzi Kościoła i narodu polskiego z Namiestnikiem Chrystusa i stolicą chrześcijaństwa. (...) Ten, który poniósł męczeństwo, gdy spieszył ze swoim świadectwem wiary, pomocą i pociechą prześladowanym chrześcijanom w Lauriacum, stał się zwycięzcą i obrońcą w wielorakich niebezpieczeństwach, jakie zagrażają materialnemu i duchowemu dobru człowieka. Trzeba także podkreślić, że święty Florian jest od wieków czczony w Polsce i poza nią jako patron strażaków, a więc tych, którzy wierni przykazaniu miłości i chrześcijańskiej tradycji, niosą pomoc bliźniemu w obliczu zagrożenia klęskami żywiołowymi”.

CZYTAJ DALEJ

O Świętogórska Panno z Gostynia, módl się za nami...

2024-05-04 20:50

[ TEMATY ]

Rozważania majowe

Wołam Twoje Imię, Matko…

Karol Porwich/Niedziela

Piąty dzień naszego majowego pielgrzymowania pozwala nam stanąć na gościnnej ziemi Archidiecezji Poznańskiej. Wśród wielu świątyń, znajduje się Świętogórskie Sanktuarium, którego sercem i duszą jest umieszczony w głównym ołtarzu obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem i kwiatem róży w dłoni.

Rozważanie 5

CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję